Artykuły

A to Polska właśnie

Ten ponury spektakl dotyka kwestii fundamentalnych, mówi o zbiorowej pamięci, o romantycznych uwikłaniach, o wolnorynkowej współczesności, o bylejakości ludzkich aspiracji - o "W imię Jakuba S." w reż. Moniki Strzępki prezentowanym na XV Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach pisze Michał Centkowski z Nowej Siły Krytycznej.

Oglądając "W imię Jakuba S." przez cały czas zastanawiałem się, jak to możliwe, że przedstawienie Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego nie rozpoczęło XV Interpretacji jako spektakl mistrzowski.

Reżyserka od samego początku konsekwentnie buduje atmosferę zapętlenia, dusznej, brudnej, niepozwalającej na ucieczkę, wciąż nieprzepracowanej tożsamości wspólnotowej Polaków. Za pomocą sugestywnej audiosfery i światła, ten przerażający, krwawy śmietnik staje się nie tylko postapokaliptyczną metaforą upadłego świata ufundowanego na neoliberalnym micie końca historii, lecz także ponurym obrazem śmietniska zastępującego nasz (kryształowy) pałac pamięci.

Poruszamy się płynnie pomiędzy rokiem 1848 i 2021, nieraz symultanicznie przyglądając się dwóm, nierozerwalnie związanym z sobą momentom w dziejach rodzimej historii. Obydwu zresztą opartym na kłamstwie, imaginacji. Tożsamość dzisiejszą ufundowaliśmy sobie bowiem na nobilitującym micie bielonych dworków, w których zmieściliśmy się niemal wszyscy, a nie - jak próbują nam wmówić jacyś tam historycy - jedynie dwadzieścia procent z nas.

W scenicznym świecie pośród potrzaskanych szyb i kafelków, odpadów biurowych, starych krzeseł, teczek i skoroszytów - topornych atrybutów pionierskich lat polskiego kapitalizmu, spotykamy (anty)bohaterów polskiej historii. Jednych z dumą prezentujemy na salonach, podbudowując rzekomym z nimi powinowactwem swą wątłą i zakompleksioną "europejskość", drugich dla dobra owej europejskości, a właściwie z poczucia wstydu i niezrozumienia, wyparliśmy z pamięci.

Diabeł tkwi w lodówce, a właściwie w łazience, gdzie wanna służy Polaczkom raczej do nieudolnego podcinania żył, niźli dla czynności higienicznych. Tym diabłem jest Jakub Szela, chłop polski (w tej roli rewelacyjny Krzysztof Dracz, który staje się duchowym przewodnikiem po dziejach Polski). Chłop, który pewnego dnia postanowił skończyć z feudalnym poddaństwem w sposób dość radykalny, jedyny możliwy jego kulturowej i historycznej świadomości. Chłop, którego wyparliśmy z naszej zbiorowej pamięci. A zrobiliśmy to nie dlatego, że z natury łagodni brzydzimy się radykalizmem rozwiązań, jakie przyjął, że jego przemoc tak bardzo godzi w nasz narodowy pacyfizm. Plebejskość, którą reprezentuje Szela, wydaje się nam dziś czymś nieprzystającym do wymogów i wyobrażeń nas samych - ciągle dorabiającej się, zachłyśniętej zachodem klasy średniej. Setek lat cywilizacyjnych zapóźnień i tak już nie uda się nadrobić. Ta świadomość sprawia nam nieustanny ból (który niemal fizycznie wygrywa świetnie Dobromir Dymecki). Na ten ból nakłada się całkiem zgrabnie inna matryca, inne zniewolenie, inny rodzaj feudalnej zależności, z której nie możemy uciec. Idzie o miraż kapitalistycznego, konsumpcyjnego zbawienia. Wszyscy przecież pragniemy ładnego mieszkania, rzecz jasna na dożywotni kredyt; wszyscy pragniemy być dyrektorami marketingu; wszyscy ostatecznie pragniemy egipskich plaż. Gotowi jesteśmy na wszystko, by spełnić marzenia, by ułożyć się na kocyku, najlepiej w pobliżu jaśniepaństwa. Nawet jeśli wielmożnym wciąż jeszcze tkwią w plecach zakrwawione widły.

W ten oto sposób niewolnicza mentalność, z którą brutalnie zerwać chciał niepiśmienny galicyjski chłop, odnawia się nieustannie. Wszyscy jesteśmy Jakubami? Nie, bo mając swoje dwadzieścia cztery godziny na rewolucję, nie zrobimy niczego. I może właśnie dlatego na propozycję odnowienia wspólnoty, na ofertę wigilijnej wieczerzy składaną parokrotnie właśnie przez pijanego obłędem i zamroczonego egalitarystycznym marzeniem Szelę, odpowiemy pełnym pogardy spojrzeniem jaśniepanów, którymi nigdy nie byliśmy i nie będziemy.

Na scenie oglądamy również sugestywne i poruszające osobiste wyznanie dziewczyny z małego miasteczka (Anna Kłos-Kleszczewska), zmagającej się z podwójnym wykluczeniem, której biografia jakoś niepokojąco przypomina losy Moniki Strzępki. Małe miasteczko, pijany ojciec to odważne osobiste świadectwo, które nie ma nic z taniego ekshibicjonizmu, a jedynie - podobnie jak zaczerpnięta z życia scena negocjacji z panią w banku, będącą w istocie tę samą jaśniepanią, z którą rozprawił się Szela - służy ukazaniu uniwersalności owych uwikłań.

Ten ponury spektakl dotyka kwestii fundamentalnych, mówi o zbiorowej pamięci, o romantycznych uwikłaniach, o polskiej (i nie tylko polskiej) wolnorynkowej współczesności, o bylejakości ludzkich aspiracji i międzyludzkich relacji, o fatalnych, rodzinnych uwikłaniach. "W imię Jakuba S." stanowi krótką, mocną, dramatyczną egzegezę problemów dławiących w istocie nie tylko "celebrytów z Wałbrzycha", lecz wszystkich nas. Taki powinien być teatr.

Ten spektakl uczynił życie jurorów łatwiejszym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji