Friedricha Durrenmatta flirt ze śmiercią
Durrenmatt zajął na naszych scenach miejsce zarezerwowane niegdyś dla G. B. Shawa. Miejsce cudzoziemca, którego lubimy bardziej od innych, i którego lubimy posądzać, że on też swą szczególną sympatią nas wyróżnia. W tym zestawie lubień najśmieszniejszy jest fakt, iż Durrenmatt istotnie przypomina Shawa. Jak tamten, gotów jest poświęcić konstrukcję dramaturgiczną dla salwy aforyzmów. Jak tamten, własne poczucie humoru lubi sprawdzać na materiale spraw uznanych powszechnie za sprawy serio, preferując tu - podobnie jak Shaw - tematykę społeczną. Jak tamten, posiada swoje idee fixe. Shaw chorował na fabianizm i emancypację kobiet, Durrenmatt owładnięty jest obsesją śmierci.
Obsesja to szczególnego formatu, gdyż śmierć Durrenmattowska jest zawsze śmiercią na niby. Więcej w niej sarkazmu, niż łez; więcej słów, niż grozy. Duszone seryjnie pielęgniarki w "Fizykach", detektywistyczne podchody amatora-mordercy w "Jesiennym wieczorze", czy teraz ten tańczący wśród żałobnych gromnic nieboszczyk z "Meteora". Durrenmattowskie trupy przywodzą nieodparcie na myśl właśnie Shawa. Tego Shawa, który omawiając posępne i mroczne dramaty Ibsena, pisał: "Rosmer uroczyście oświadcza, że bierze Rebekę za żonę, po czym oboje rzucają się do ogrodowego strumienia", czy: "Tym razem Solness naprawdę łamie kark i na tym sztuka się kończy", czy: "Borkman wychodzi, aby umrzeć na ulicy". W spojrzeniu dwóch komediopisarzy na śmierć istnieje przecież różnica. G.B.S. lekceważąc intrygę sztuk Ibsena, która wydawała mu się drugorzędna wobec wagi ibsenowskich idei, doceniał przecież dramaturgiczną funkcję śmierci w konstrukcji losu ludzkiego. I obok dowcipów o Rosmerze w strumyku pisał: "Królowa strachu - Śmierć - była arcynieubłaganą rzeczywistością i człowiek nie mógł znieść jej grozy. Musiał przekonać siebie, że śmierć da się przebłagać, obejść, obalić. Wiemy do czego człowiek się uciekł, by włożyć na twarz śmierci maskę nieśmiertelności jednostki ludzkiej". Durrenmatt mniej boi się śmierci, bardziej nas nią straszy. Oczywiście, jak w każdej regule, tak i w tej, jest wyjątek: Napisana w 1956 roku "Wizyta Starszej Pani". Tam, koniec Alfreda Illa, zadławionego przez kupione złotem społeczeństwo był istotnie tragiczny. Ze sceny odzywało się ku widowni echo literatury antyku, kiedy to zgon bohatera stanowił nieunikniony finał zderzenia człowieka z losem. Ale tak pisał Durrenmatt przed 10 laty: pierwsza wielka miłość. Dalej trwał już tylko flirt pisarza ze śmiercią. Jego kolejnym przejawem jest właśnie "Meteor".
"Meteor" czyli opowieść o tym, jak to umarł pewien sławny pisarz. Opłakała go rodzina, przyjaciele, wydawcy, nawet krytycy. Ale sławny pisarz zmartwychwstał. Udał się do ciasnego mieszkanka, które podnajmował w latach młodości, i tam czeka na swą nową śmierć, skracając sobie czas piciem koniaku, romansem z żoną aktualnego lokatora mieszkanka oraz paleniem w piecyku swoich milionowych oszczędności. Alkoholizm, rozpusta i nieposzanowanie grosza nie okazują się przecież, wbrew tradycyjnym naukom moralistów, sprzymierzeńcami rychłej śmierci. Pisarz wciąż żyje. Umierają natomiast żona, przyjaciele i wydawcy. Pisarz nie ma już nic do picia, palenia i uwodzenia, nie ma również z kim rozmawiać, ponieważ wszyscy jego dotychczasowi partnerzy zmarli. I w tym kulminacyjnym punkcie okazuje się dowodnie, że choć Durrenmatt zajął na naszych scenach miejsce Shawa, choć jest jego uczniem, kontynuatorem i następcą, to Shawem on jednak nie jest. Meteoryczna farsa o śmierci przeistacza się ni stąd ni zowąd w moralitet. W historię pisarza Schwittera wkracza nowa postać. Jest nią niejaka pani Nomsen, teściowa bohatera, która rozpoczyna z nim dyskurs o trudach życia. Do czasu tej rozmowy tematami poszczególnych sytuacji "Meteora" były jedynie drobne świństwa, drobne miłostki i - zbyt powszechna, aby się serio na nią oburzać - małoduszność bliźnich. Pani Nomsen rzuca nagle na ten zbiór świństw, miłostek i małoduszności inne, nowe światło. Każe w nich dostrzec immanentne cechy bytowania jednostki w społeczeństwie, przy czym fakt, że patrzy na te sprawy z dość szczególnego (jest z zawodu babcia klozetową) punktu widzenia, w jakiś irracjonalny sposób ma uprawomocnić jej wywód. Wszystko, co było do tej pory, traci sens, a raczej zyskuje sens dodatkowy. Śmierć staje się jedyną alternatywą życia w bagnie.
Podobna koegzystencja dwóch płaszczyzn - farsy i moralitetu - mogłaby istnieć i u Shawa. Pamiętamy przecież: Rosmer w strumyku, a tuż obok "arcynieubłagana królowa strachu". Ale Shaw potrafił dwie płaszczyzny scalać jednym paradoksem. Durrenmatt wymyślił pani Nomsen frymuśną profesję, ale nie potrafił napisać dla
niej pointy. Nie potrafił skończyć ani swej farsy, ani swego moralitetu. "Meteor" to flirt pisarza ze śmiercią, w którym partnerzy rozchodzą się nagle i w pół słowa. Śmierć winić trudno, pozostaje zatem krytykować pisarza.
Ludwik Rene, twórca niezapomnianego spektaklu "Wizyty Starszej Pani", reżyserował w Teatrze Dramatycznym m.st. Warszawy również i nowego Durrenmatta. Od kilkunastu lat wierzę niezmiennie w ogromną intuicję tego reżysera. Czasem przecież powątpiewam, czy on sam w nią wierzy. Rene musiał znać dzieje dotychczasowych inscenizacji "Meteora". Każda z nich nosiła na sobie piętno pęknięcia, jakie przebiega w samym materiale tekstowym. Dotychczasowi inscenizatorzy z uporem usiłowali dowieść, że "Meteor" jest monolitem, zbierając w rezultacie cięgi i od widzów - zwolenników farsy i od widzów - zwolenników moralitetu. Reno postawił na farsę. Miał chyba rację, czego dowodem, że potrafił przeprowadzić swą linię interpretacji prawie aż do końca spektaklu. Farsowo rozgrywał wszystkie konania sławnego Schwittera, nakleił kreującemu tę postać Bartosikowi hemingwayowską brodę, co oczywiście nie ma żadnego sensu, ale jest dość zabawne; narzucił szwoleżerskie tempo nawet w scenach, gdzie u Durrenmatta zaczynają się już snuć pierwsze opary smutków. Uląkł się przecież Rene radykalnych skrótów w rozmowie Schwittera z panią Nomsen. Nagle postanowił być wierny pisarzowi, który zabrnął w manowce własnej dwoistości, zamiast właśnie tutaj pozostać wierny sobie, swojej intuicji. I bić czerwonym ołówkiem w ten lament ubikacyjnej Kassandry. A tak spektakl kończy się bez wybrzmienia, fałszywym akordem. Bo po niedopełnionej scenie z Nomsenową już i farsowa sekwencja z koncertem Armii Zbawienia przestaje cokolwiek znaczyć. Finałowa kurtyna staje się w tej sytuacji nie myślową klamrą, ale techniczną koniecznością.
Aktorzy w "Meteorze"? Zbyt dobrze z własnej, aktorskiej praktyki pamiętam chwile popremierowych oczekiwań na pisemny osąd wielomiesięcznej pracy, rozmyślań, wahań. W swej stosunkowo krótkiej praktyce recenzenckiej zaczynam z kolei napotykać sytuacje, kiedy skończyła się lista użytych już przymiotników, a trud aktora nie krzesi w krytyku przymiotników nowych. Dlatego piszę zazwyczaj o aktorze, który mnie w swej kolejnej roli zafascynował, zaskoczył lub zmartwił. W przedstawieniu "Meteora" zafascynował mnie Stanisław Jaworski. Gra on epizodyczną rolę wydawcy Koppego. Dialog, jaki Durrenmatt każe Koppemu przeprowadzić z młodym krytykiem po jego mowie nad trumną Schwittera aż pieni się jadem zgryźliwości. Rozmowa wydawcy z krytykiem! - to potrafi napisać z pasją byle debiutant, co dopiero rutynowany dramaturg. Toteż i nic dziwnego, że ta scena należy do najdowcipniejszych, najlepiej wypunktowanych dialogów spektaklu. Ale migawkowe ujęcie, kiedy Jaworski wkracza z wieńcem pod pachą do pokoju, gdzie spodziewa się zastać zwłoki Schwittera, a nieboszczyk baraszkuje sobie raźno wśród żałobnych szarf "Od Prezydenta", "Od Związku Literatów", "Od fundacji Nobla"! To ujęcie to już zasługa aktora. Mina, z jaką Jaworski rzuca Bartosikowi wieniec wraz ze słowami "to mój, prywatny" ukazuje nagle pełnego, trójwymiarowego człowieka tam, gdzie egzemplarz autorski notuje jedynie szkic sylwetki. Więc fascynacja całkowita bogactwem treści, jakie w krótkim tekście potrafi zawrzeć twórczy artysta.
Zaskoczyła mnie w "Meteorze" Magdalena Zawadzka. Po jej debiucie filmowym w "Wojnie domowej" pozostało mi jedynie mgliste wrażenie chyba zgrabnej i chyba przystojnej dziewczyny. Tu Zawadzka gra rolę Olgi, żony Schwittera. Postać z durrenmattowskiego moralitetu. Młoda callgirl, poślubiona staremu pisarzowi zakochuje się w nim aż poza granice śmierci: po kolejnej niby-śmierci Schwittera, popełnia samobójstwo. Ale Zawadzka występuje w części spektaklu, kiedy reżyser chce jeszcze farsy. I aktorka potrafi pogodzić intencję inscenizatora ze słowami tekstu. Rozgrywa swe spotkanie ze Schwitterem w brawurowym tempie, w którym śmiech zespala się z płaczem, przy czym pewna minoderia postaci nie przeistacza się w minoderię aktorki. Więc zaskoczenie całkowite, tym razem zawinione przez prasowych specjalistów od szkolnictwa teatralnego. Okazuje się, że można skończyć PWST i być od razu dojrzałą aktorką.
Zmartwili mnie w "Meteorze"? Chyba nikt z aktorów mnie tam nie zmartwił. Gerson-Dobrowolska nie ponosi przecież winy za odpustową czerń wyznań pani Nomsen. Bartosik, Zapasiewicz, Kalinowski, Ziejewski, Horawianka grali dobrze, sugestywnie. I niczyją nie jest winą, że Shaw już nie żyje, a "Wizyta Starszej Pani" przewyższa "Meteora".