Artykuły

Jestem kobietą niezdefiniowaną

- Jestem z innej epoki. Kiedyś nie było celebryctwa i nagonki na aktorów. Fotoreporterzy nie chodzili za aktorami i nie pilnowali, aż któryś się skompromituje. A aktorstwo było sztuką, nie myślało się o sławie i popularności. Nikt nie wywlekał na światło dzienne swojego życia prywatnego. Najważniejsza była skromność. Z pokorą podchodziło się do zawodu. Kończyliśmy szkołę i marzyliśmy o angażu w teatrze z dobrymi aktorami i wybitnymi reżyserami - mówi MARIA PAKULNIS, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

- Swoje przysłowiowe pięć minut mam już za sobą - uważa pochodząca z Giżycka aktorka Maria Pakulnis. A jednak artystka prawie nie schodzi ze sceny i wciąż szuka wyzwań, choć wiele ma już za sobą: i tych smutnych, ale i pięknych chwil. Nam opowiedziała o jednych i drugich.

"Piękna, zmysłowa, kobieca, niezwykle utalentowana. Podobne epitety określające Marię Pakulnis można jeszcze długo mnożyć". Taki opis przeczytałam na jednym z portali internetowych. Zgadza się z nim pani?

- Takie opisy wciąż mnie zadziwiają. Zawsze z wielkim trudem siebie akceptowałam, bo jestem raczej mało pewna siebie. Jak ktoś mi mówi, że jestem piękna, to niezmiennie wprawia mnie to w stan osłupienia. Ja? Piękna? Nigdy nie mogłam sobie wyobrazić, że ktoś może mieć taką opinię na mój temat. Nie powiedziałabym o sobie, że jestem piękna czy, jak pani zacytowała, zmysłowa. Mogę powiedzieć, że jestem kobietą trudną do zdefiniowania. Poza tym to, jak ubieram się i wyglądam w filmach, ma się nijak do rzeczywistości. W życiu normalnym i codziennym chodzę bez makijażu i ubieram się na sportowo. Jestem zwykła, niewyróżniająca się z tłumu innych ludzi. Te słowa są, oczywiście, miłe i cieszę się, że ktoś tak uważa. Nie rozpieszczają mnie jednak, bo nie myślę o sobie w ten sposób.

Co zatem byłoby dla pani największym komplementem?

- Staram się jak najrzetelniej i najlepiej wykonywać mój zawód. I najpiękniejsze są dla mnie wyrazy uznania od ludzi. Kiedy ktoś do mnie podchodzi i mówi, że go poruszyłam, wzruszyłam lub w jakiś sposób zmieniłam. Wtedy czuję, że mój wysiłek i zaangażowanie naprawdę mają sens. Spotykam się z ogromną życzliwością i dobrocią. Jestem za to ludziom wdzięczna i staram się odpłacać tym samym.

Na rozmowę znalazła pani czas dopiero o 22. Chyba dużo pani pracuje?

- O tak, jest bardzo pracowicie. Ale takie mamy czasy. Żeby normalnie żyć, trzeba dużo pracować. Muszę wykształcić syna, a to też pochłania dużo środków. I do tego jako samotna kobieta... Nie jest łatwo, ale trzeba sobie jakoś radzić. Chyba tylko gwiazdorzy i celebryci mogą sobie pozwolić na to, żeby bywać, zamiast pracować. Ja nie.

Słychać w pani głosie nutę goryczy. Czasy się zmieniły?

- Jestem z innej epoki. Kiedyś nie było celebryctwa i nagonki na aktorów. Fotoreporterzy nie chodzili za aktorami i nie pilnowali, aż któryś się skompromituje. A aktorstwo było sztuką, nie myślało się o sławie i popularności. Nikt nie wywlekał na światło dzienne swojego życia prywatnego. Najważniejsza była skromność. Z pokorą podchodziło się do zawodu. Kończyliśmy szkołę i marzyliśmy o angażu w teatrze z dobrymi aktorami i wybitnymi reżyserami. Spotykam teraz w swojej pracy młode osoby, które są załamane, że nie ma ich na łamach prasy, że nikt się nimi nie interesuje i nie śledzi ich życia. Nie jest teraz istotne, jak grasz i czy masz talent, ale czy funkcjonujesz w przestrzeni medialnej. Przyglądam się temu z ogromnym zdziwieniem i - nie będę ukrywać - przerażeniem.

Potępia to pani?

- Absolutnie tak. Nie mogę sobie wyobrazić takiej sytuacji, gdzie ja na pierwszym miejscu stawiam popularność i obecność w moim życiu mediów. Nie na tym polega mój zawód. Jego istotą nie jest bywanie na salonach, ale poruszanie ludzi kreacją sceniczną. Należy jednak przyznać, że czasy są okrutne. Młodzi ludzie poszukują sposobu na wybicie się, zaistnienie... Chcą, żeby ktoś ich dostrzegł. Ale wydaje mi się, że nie tędy droga.

A pani nie śledzi nowinek na swój temat?

- Nie interesuję się tym. Mam swoje życie, trudy i kłopoty, z którymi muszę się mierzyć. To jest moje życie. Nie śledzenie, czy ktoś o mnie jeszcze pamięta. Moja prywatna sfera życia jest najważniejsza, ale jest też tyko moja. I nie będę się nią z nikim dzielić. Skupiam się na rodzinie, a co tam sobie ludzie gadają, to niech gadają.

Pochodzi pani z Giżycka. Jak pani wspomina czas swojego dorastania?

- To były bardzo trudne czasy. I biedne. Szczególnie nieszczęśliwi byli wtedy nasi rodzice, którzy zostali przesiedleni ze swoich rodzinnych stron. Trudno po takich doświadczeniach ułożyć sobie życie na nowo. Ale mimo że panował powszechny niedostatek i wciąż nam czegoś brakowało, to były jednocześnie piękne czasy. Niewiele nam było potrzeba do szczęścia. Liczyło się to, że nieopodal jest jezioro, są lasy, ludzie na ulicach i znajome twarze dookoła. Nie było wtedy komputerów, więc sami musieliśmy szukać sobie rozrywki. Byliśmy bardziej otwarci na innych ludzi. Po szkole wychodziliśmy bawić się na podwórko, zamiast zamykać się w czterech ścianach. To było wspaniale... Te wszystkie nasze pomysły i zabawy na świeżym powietrzu bardzo nas integrowały i budziły więź z ludźmi i miejscem. Było biednie, ale zdrowo i fajnie. Wspominam to z rozrzewnieniem i uśmiechem na ustach.

Wspomniała pani o przesiedleniach. Skąd pochodzi pani rodzina?

- Cała moja rodzina przyjechała z Litwy. Dziadek i babcia ze strony ojca wylądowali na Warmii i Mazurach, rodzina mojej mamy pod Wrocławiem. Ci wszyscy ludzie zostali wyrzuceni ze swoich domów, z miejsc, które znali i kochali. Nie wyobrażam sobie nawet, jak musieli to przeżywać. Przywieźli ich na nowe, nieznane tereny, a oni nie mieli innego wyjścia, jak odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości. Ile trudu ich to kosztowało, wiedzą tylko oni.

W Giżycku jeździła pani na łyżwach. I to nie amatorsko...

- Jestem bardzo dumna, że należałam do Czarnych Panter w Szkole Podstawowej nr 2 w Giżycku. Trenowała nas pani Kasia. To był niezwykły czas. Te wszystkie treningi i zawody... Proszę sobie wyobrazić, jakim przeżyciem było dla nas, dzieci ubogich i niewyjeżdżających nigdy z rodzinnego miasta, wyjazd na zawody do innego miasta. Pamiętam te wyprawy pociągiem w przedziałach trzeciej klasy na drewnianych ławkach. Było co prawda mało wygodnie, ale ile przy tym było śmiechu! Byłyśmy wspaniałą, zgraną drużyną. Łyżwy były czymś, co kolorowało tę naszą mało wesołą rzeczywistość. Smutne i piękny czasy jednocześnie... Wszystkie dzieci w Giżycku jeździły na łyżwach. Dzięki temu mogliśmy wyjeżdżać na obozy sportowe. W dzieciństwie byłam mocno ukierunkowana na sport - uprawiałam też lekkoatletykę. To na pewno przyczyniło się do tego, że wciąż jestem w dobrej formie i trzymam wagę. Mam świetną kondycję, co na scenie jest niezbędne. Podkreślają to często moje młodsze koleżanki, które nie mogą za mną nadążyć. To, jak teraz wyglądam, i całą moją energię zawdzięczam właśnie tamtym czasom. Po prostu daję radę mimo zaawansowanego wieku.

Nie przesadziła pani z tym wiekiem?

- Nie przesadziłam. Jestem po pięćdziesiątce, nie ukrywam swojego wieku. Nieistotne jest, ile wybił mój "licznik", najważniejsze jest to, że czuję się dobrze i jestem w świetnej formie. I podkreślę jeszcze raz: gdyby nie sport, pewnie by tak nie było. Jestem zahartowana pod każdym względem. Sport zahartował mnie fizycznie, trudne dzieciństwo psychicznie. Te ostre, mazurskie zimy też coś od siebie dorzuciły.

Skończyła pani pielęgniarstwo w Giżycku. Skąd ten wybór?

- Tak jak mówiłam, czasy były biedne. Dzieci musiały więc jak najszybciej się usamodzielnić, żeby odciążyć rodziców finansowo i zarabiać na siebie. Nie było zbyt wielkiego wyboru, dlatego poszłam do szkoły pielęgniarskiej. To jest jedyny powód mojej decyzji.

To jak w pani życiu pojawiło się aktorstwo?

- Nigdy nawet nie pomyślałam o tym, że mogę zostać aktorką. To był świat niedostępny, znany jedynie z perspektywy telewizora. Do tego, żeby spróbować swoich sil w szkole teatralnej, namówiła mnie polonistka Krystyna Drab. Właściwie to ona podjęła za mnie decyzję. Ja nie wiązałam z tym żadnych nadziei, bo wydawało mi się, że tamten świat jest nie dla mnie, jestem za mała, żeby dołączyć do tych wszystkich znakomitości. Ale Krysia nie ustąpiła i praktycznie sama zawiozła mnie do Warszawy. Zrobiła wszystko, co w jej mocy, żebym wzięła udział w egzaminach ioczywiście, świetnie mnie do nich przygotowała.

Co panią pociągało w tym zawodzie?

- Po 33 latach pracy inaczej na to patrzę. Ale w wieku 19 lat była to nierealność i pewna tajemnica. Był ogromny lęk i niewiadoma, a to podsycało mój pociąg w kierunku aktorstwa. Zastanawiałam się, czego ja liznęłam, co ja wiem, że to za wysokie progi. Przecież ja nawet do teatru nie chodziłam, bo nie miałam gdzie i za co. Nie mieliśmy dostępu do tego, co teraz jest na wyciągnięcie ręki. Czekaliśmy na teatr telewizji i bajkę na dobranoc. To była magia, coś nieprawdopodobnego. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy tych wspaniałych aktorów, których oglądałam w Teatrze TV, nagle zobaczyłam na żywo i to za stołem egzaminacyjnym. Trudno powiedzieć, co wtedy czułam. Na pewno wzruszenie, ale i przerażenie. Byłam niepewna siebie.

Przyjechała pani do Warszawy z tzw. prowincji. Trudno było się odnaleźć w tym świecie?

- Teraz nie można mówić o takich miejscach, że są prowincją. A już na pewno nie o Warmii i Mazurach. Mówi się, że największą prowincją jest Warszawa, ale to też należy traktować z przymrużeniem oka. Te podziały zniknęły gdzieś dawno temu. Podobno prowincję ma się w głowie i ja się z tym zgadzam. Znam wiele osób, które pochodzą z terenów dalekich i ukrytych, niewidocznych na mapie, a są nie tylko inteligentne, ale i elokwentne, obyte w świecie. Kiedyś w rozmowie użyłam takiego sformułowania jak "prowincja" w odniesieniu do Giżycka i zostało to źle odczytane. Wielokrotnie mi to wytykano. Nie uważam, że moje piękne, rodzinne miasto jest prowincją. Mogę się o nim wypowiadać tylko pozytywnie. To stolica mazurskich jezior. Wszyscy, którzy kochają Mazury i jeziora, uważają Giżycko za swoją stolicę. Czasami robię sobie objazd po rodzinnych stronach, zaglądam także do miejscowości niedaleko Giżycka. I widzę, jak te miejsca się zmieniają.

Na ekranie gra pani głównie silne i twarde osobowości. Dlaczego?

- A jakie role ma pani na myśli?

Choćby Nadieżdę z "Ekstradycji, czy role w "Nad rozlewiskiem" i "Pierwszej miłości"...

- To są tylko trzy spośród kilkudziesięciu ról, jakie zagrałam. To prawda, że ludzie mnie tak postrzegają. Może dlatego, że te role są najbardziej charakterystyczne i w związku z tym wbijają się w pamięć. I nie wszyscy znają mój dorobek teatralny. Począwszy od "Doliny Issy" poprzez dziesiątki innych te moje sceniczne kreacje są różnorodne. I dla mnie to były zawsze fantastyczne role. Wiele moich filmów jest powtarzanych do dziś, co również oznacza, że nie tracą na popularności i ludzie o nich pamiętają-

A jaka jest Maria Pa kulnis prywatnie? Twarda i nieustępliwa, czy raczej łagodna i wrażliwa?

- Można być twardym i wrażliwym jednocześnie. I myślę, że tak jest ze mną. Człowiek jest bardzo złożoną istotą, kształtuje go wiele czynników i doświadczeń życiowych. Ja musiałam sama o wszystko walczyć. W wieku 19 lat zostałam sama ze wszystkimi trudami życiowymi. Musiałam być więc twarda, żeby to udźwignąć. A z drugiej strony, byłam przez to bardziej czuła i miałam specyficzną wrażliwość. Wydaje mi się, że bez tej wrażliwości nie mogłabym grać w teatrze. Aktor musi obserwować ludzi, wczuwać się w ich położenie, czuć tak jak oni... Dlatego wrażliwość jest niezbędna. Ogólnie osoby uprawiające zawody artystyczne mają to do siebie. Musimy na scenie grać, być kimś innym. Niestety wiele osób jest aktorami w życiu codziennym. Przybierają różne maski, w zależności od okazji. Publicznie są szczęśliwi i uśmiechnięci, nie pokazują po sobie, że w ich życiu dzieje się coś złego. Ile jest młodych kobiet, które uśmiechają się do nas z ekranu telewizora? A po powrocie do domu płaczą, bo są samotne, nie mogą znaleźć partnera, czy nie mogą mieć dzieci... Dlatego nie wolno generalizować i klasyfikować człowieka, którego się nie zna. Nie powinno się, bo można się pomylić.

A co zbudowało pani wrażliwość?

- Myślę, że ogólnie mój sposób patrzenia na świat zbudowało niełatwe dzieciństwo i szkoła pielęgniarska. Od 15 roku życia stykałam się ze śmiercią, chorobami i cierpieniem. A także to, z jakimi osobami miałam do czynienia - z moimi mistrzami, ludźmi wielkimi. To były inne czasy, cieszę się, że w nich żyłam. Po tych wszystkich latach mam większy dystans do świata i mojego życia. Nie czuję, że coś muszę. Nie gonię w wyścigu szczurów, nie zabijam się o role. Prawda jest taka, że jeżeli w danym wieku trafi się coś interesującego, to się zwyczajnie cieszę. Im człowiekstarszy, tym większa odpowiedzialność za to, co robi. Nawet najmniejszą rzecz staram się robić rzetelnie, z maksymalnym zaangażowaniem. Każda rola jest tak samo ważna. Staram się nimi poruszyć widza, wzbudzić emocje. To jest najważniejsze.

***

Maria Pakulnis - urodzona w Giżycku aktorka filmowa i teatralna. W 1976 roku ukończyła Liceum Pielęgniarskie w Giżycku, następnie Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie (1980 rok). W filmie zadebiutowała w 1982 roku w "Dolinie Issy" Tadeusza Konwickiego. Pracowała w Teatrze Dramatycznym w Słupsku, warszawskim Współczesnym i Dramatycznym. Obecnie występuje na deskach teatru Ateneum. Przez wiele lat była żoną aktora i reżysera Krzysztofa Zaleskiego (zmarł w 2008 roku), z którym ma syna. Znana z takich filmów i seriali jak: "Zygfryd", "Jezioro Bodeńskie", "Pajęczarki", "Ekstradycja", "Ostatnia misja", "Biuro kryminalne", "Pierwsza miłość".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji