Artykuły

Opowieść o przemijaniu

W ostatnim czasie widziałam trzy różne wystawienia "Naszego miasta" Thorntona Wildera. Na Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje", który odbył się w pierwszej połowie marca na Śląsku, obejrzałam telewizyjne "Nasze miasto" zrealizowane przez Marię Zmarz-Koczanowicz oraz ten sam dramat wyreżyserowane przez Wojciecha Adamczyka w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Reżyserka postanowiła przeszczepić ten tekst na grunt Teatru Telewizji i zrobiła to z powodzeniem. "Nasze miasto" zamiast na pustej scenie rozgrywało się w studio telewizyjnym, gdzie mieszkańców Grover's Corners podglądały kamery. Zniknęły też wszystkie umowne działania sceniczne wpisane w ten utwór. Zgodnie z zamysłem autora aktorzy mają jeść niewidzialne posiłki z niewidzialnych talerzy, czytać nie istniejące gazety, przechodzić przez drzwi, których nie ma. W Teatrze Telewizji taka konwencja byłaby nieznośna. U Koczanowicz występowały więc prawdziwe rekwizyty. Ale opowiedziana przez nią historia o pewnym miejscu na ziemi, gdzie ludzie tak jak wszędzie rodzą się, żyją i umierają, wciągała i budziła refleksję. Przypominała urok starych, pożółkłych fotografii, które zresztą wykorzystano w tym spektaklu, i które stanowiły świetne tło dla akcji.

Nieudane było natomiast łódzkie "Nasze miasto". Wojciech Adamczyk rozegrał wprawdzie przedstawienie tak, jak życzył sobie tego autor, ale nieudolna reżyseria i pozbawiona wyrazu gra aktorska odebrały tekstowi Wildera jego niepowtarzalny klimat.

I wreszcie "Nasze miasto" z Teatru Współczesnego w Warszawie. Wilder napisał we wstępie do sztuki, że jest ona próbą dowiedzenia, że w błahych, codziennych zdarzeniach naszego życia tkwi to, co najcenniejsze. Maciej Englert podążył śladem autora. Pokazał dzień powszedni małego amerykańskiego miasteczka, na początku naszego wieku, odkrywając jego niezwykłość. Ale dla reżysera "Nasze miasto" stało się przede wszystkim opowieścią o przemijaniu. Taka jest również wymowa tekstu Wildera, choć nie od razu zapowiada on smutny koniec, który nam wszystkim jest pisany. Pierwszy i drugi akt mają pogodny nastrój. Autor wprowadza nas w życie dwóch rodzin Gibbsów i Webbów. Potem poznajemy właściwą bohaterkę Emilkę Webb i przez pryzmat jej losów przyglądamy się światu. Widzimy jak Emilka dorasta, chodzi do szkoły, zakochuje się, wychodzi za mąż za George'a Gibbsa, którego zna od dzieciństwa. Pod koniec dowiadujemy się, że umarła w połogu. Odtąd oglądamy już zdarzenia z perspektywy "tamtego świata". Emilka spotyka tam bliskich, którzy odeszli. Ale coś ciągnie ją na drugą stronę. Chce choć na chwilę wrócić do ziemskiego życia, mimo że umarli ją przed tym przestrzegają. Bohaterka postanawia jeszcze raz przeżyć dzień, kiedy skończyła 12 lat. Ale szybko dostrzega, że wszystko toczy się za szybko, nie tak, jak sobie wyobrażała. Rozgoryczona wyznaje: Czy jakaś żyjąca istota zdawała sobie kiedy sprawę z życia, wtedy kiedy je przeżywała? Z każdej przeżytej chwili, z każdej przeżytej minuty? Emilka dopiero teraz uświadamia sobie, że nie potrafiła cieszyć się czasem, który został jej darowany, że być może nie wykorzystała go tak jak należy. Widzi to z całą wyrazistością również dlatego, że umarła przedwcześnie, a więc otrzymała mniej czasu niż inni, którym było dane doświadczyć starości.

Maciej Englert zgodnie z didaskaliami rozgrywa spektakl właściwie na pustej scenie; są na niej tylko niezbędne przedmioty: dwa stoły i kilka krzeseł, które w zależności od potrzeby zmieniają miejsce. Tak jak chciał tego Wilder, aktorzy tworzą więc teatr z niczego. Pod wpływem ich działań scenicznych, które wymagają dużej precyzji, widzowie powinni wyobrazić sobie nie tylko wszystkie rekwizyty, którymi na niby posługują się aktorzy, ale także mieć przed oczami wystrój domów Państwa Gibbsów i Webbów, a ponadto w ogólnych zarysach widzieć Grover's Corners, którego zresztą dokładny opis jest podawany. Englert wpadł jednak na pomysł, żeby przedmioty, których nie widać, wydawały dźwięki. I trzeba przyznać, że odgłosy idealnie zgadzają się z wykonywanymi przez aktorów czynnościami. A więc, kiedy Pani Gibbs i Pani Webb nakrywają do stołu, dobiegają do nas charakterystyczne "szczęknięcia" talerzy, kubków i sztućców. Kiedy z kolei panie domu łuskają fasolę słychać jak pojedyncze ziarenka uderzają o dno naczynia, w którym są gromadzone. Innym razem dociera do widzów charakterystyczny odgłos butelek od mleka, które jak co dzień roznosi Howie Newsome. Nie mówiąc już o tym, że rzeczony mleczarz wprowadza na scenę rżącego konia, który ciągnie za sobą wózek, a odgłos jego toczących się kół słychać bardzo wyraźnie. Zabieg ten może wydawać się kontrowersyjny, bo reżyser zatrzymuje się wpół drogi. Z jednej strony stara się być wierny Wilderowi, redukuje środki teatralne - słowo i gest mają wykreować rzeczywistość, z drugiej strony wprowadza pomysł, który temu przeczy, ale za to ożywia atmosferę.

Przedstawienie bowiem dłuży się i aż się prosi, żeby grać je szybciej i gęściej, żeby nie celebrować każdego zdania i w większym rytmie mówić dialogi. Choć, jak zwykle w Teatrze Współczesnym, widać pracę zespołową, to jednak tylko Zbigniew Zapasiewicz jako Reżyser, który zresztą wykonuje kilka ról naraz, świetnie wywiązuje się ze swego zadania. Kiedy pierwszy raz pojawia się na scenie, ubrany w ciemną marynarkę i spodnie, w kapeluszu na głowie, z czerwonym szalikiem na szyi, od razu przykuwa uwagę publiczności. Bardzo dobra jest scena, kiedy wyłuskuje i zjada ziarenko groszku, który pnie się w ogródku Pani Gibbs, a następnie przedziera się przez słoneczniki rosnące przy domu Pani Webb. Potem jako właściciel cukierni zamaszystym ruchem nakłada lody. Trzeba też słyszeć jak moduluje głosem, kiedy jako pastor udziela ślubu parze głównych bohaterów.

Choć przedstawienie Macieja Englerta nie jest być może do końca udane, to jednak skłania do refleksji. Wzbudza nostalgię za światem, którego już nie ma. Za światem uporządkowanym i harmonijnym, gdzie wszystko biegnie swoim rytmem, gdzie każdy zna swoje miejsce i pogodził się ze swoim losem. Gdzie czas upływa na prozaicznych czynnościach, a ludzie nie skarżą się na to. Gdzie mężczyźni pracują i zarabiają na utrzymanie rodziny. A kobiety krzątają się w domu i wychowują dzieci i nawet przez myśl im nie przejdzie, że dzieje im się z tego tytułu jakakolwiek krzywda. Wiadomo też, że los ich dzieci będzie podobny. "Nasze miasto" we Współczesnym przynosi ulgę, wytchnienie dziś, kiedy żyjemy tak szybko, z każdym dniem coraz szybciej. Zawiera też kilka starych prawd, które stale warte są przypominania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji