Artykuły

Kiedy potęga wiary idzie w parze z potęgą sztuki

"Jest taka noc, gdy czuwając przy Twoim grobie, najbardziej jesteśmy Kościołem - jest to noc walki, jaką toczy w nas rozpacz z nadzieją [...]". Tak brzmi fragment utworu poety, który pod pseudonimem AJ. (Andrzej Jawień) opublikował poemat "Wigilia Wielkanocna 1966" w czasopiśmie "Znak". Jak ten świąteczny czas przeżywają artyści wyrośli z tego samego, co nasz poeta, teatralnego rdzenia? - pisze Kamila Łapicka w Sieciach

- Pamiętam taki kadr z dzieciństwa: wielkie pęki białych kwiatów, a wśród nich poziomo leżąca gipsowa figura. Czy ta figura jest żywa, czy ktoś tylko udaje, że tam leży? Było w tym dużo tajemnicy i niepokoju" - przywołuje swoje wrażenia Leszek Mądzik, założyciel Sceny Plastycznej KUL. Mając niewiele ponad dwadzieścia lat, w 1966 r. otrzymał propozycję przygotowania własnej wizji Grobu Pańskiego w jednym z kościołów seminaryjnych w Kielcach. - To był mój pierwszy kontakt z teatrem, a właściwie ze scenografią i powstała we mnie taka refleksja, że mówiąc o motywie odchodzenia czy śmierci, nie trzeba pokazywać jej fizycznie, tak jak ta przywołana wcześniej figura z gipsu. Chciałem, żeby ten, kto wejdzie na moment skupienia do świątyni, miał przeczucie śmierci, ale faktycznie jej nie widział.

Mądzik postąpił odważnie, wprowadził do kościoła muzykę. Dzisiaj nie wyobraża sobie bez niej żadnego ze swoich spektakli, ale wtedy nie był nawet pewien nazwiska artysty, którego płytę wykorzystał. - To mogły być fragmenty Pendereckiego lub Góreckiego. Dziś nie pamiętam. Wiem, że ta muzyka zaistniała, była integralną częścią kadru Grobu Pańskiego.

Potem wybitny scenograf projektował go jeszcze dwukrotnie - w krakowskiej krypcie kościoła 00. Pijarów i w kościele św. Anny w Kazimierzu Dolnym, gdzie stworzył wizję na kształt słynnej "Umarłej klasy" Tadeusza Kantora. Skupił uwagę na tych, którzy obserwują, a nie na obserwowanym zjawisku. Usadowił w ławkach zamyślonych ludzi, kierujących wzrok w otwartą przestrzeń. -Dla kogoś wchodzącego do świątyni było to lustrzanym odbiciem. Czuło się manekinowatość, kukłowatość tych postaci, co potęgowało poczucie presji.

Artysta przyznaje, że motyw Grobu Pańskiego jest mu bliski i dużo łatwiejszy w opracowaniu, niż np. projekt żłóbka bożonarodzeniowego, nad którym kiedyś pracował. - Nie wiem, na czym to polega, że trudniej pokazać szczęście i cudowność, niż dramat, kłopot czy brak.

Jako twórca wszechstronny - m.in. reżyser i wykładowca poznańskiej ASP - Mądzik przez większą część roku podróżuje, więc wyjątkowo docenia rodzinny wymiar świąt. Spędza je z żoną i córkami w Lublinie. - Już w oktawie Wielkiej Nocy bardzo chcę być w domu. Może to podświadome przeczucie, że w tym ważnym czasie trzeba być po prostu w rodzinnym gnieździe - wyznaje. Świąteczna logistyka i kulinaria to domena jego żony, Aliny, choć artyście nie brakuje dobrych chęci: - Czasami mam wrażenie, że przeszkadzam, jak próbuję coś zaproponować, ale regularnie się odzywam, pytając, czy nie byłbym w czymś pomocny - dodaje. Pomagają jednak głównie córki, na co dzień mieszkające w Warszawie, więc głowa rodziny ma chwilę na muzyczny relaks. - Mam jedną płytę, której słucham w okresie Wielkanocy. To "Lachrimae Caravaggio" Jordi Savalla i Dominique Fernandeza - mówi artysta. Dźwiękowa ilustracja obrazów włoskiego malarza pomaga Mądzikowi odnaleźć się w atmosferze świąt. Chciałby wykorzystać któryś z tych niezwykłych utworów w kolejnych spektaklach, na razie jednak pracuje z wybitnym kompozytorem, Janem A.P. Kaczmarkiem, który stworzy muzyczną oprawę "Zuzanny i starców". Premiera przedstawienia opartego na biblijnym motywie odbędzie się 19 kwietnia we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, gdzie Mądzik w 2010 r. przygotował "Osąd" [na zdjęciu] inspirowany obrazem Hansa Memlinga "Sąd Ostateczny".

Świąteczna konspiracja

- W naszym domu w świętowaniu Wielkanocy nic się nie zmieniło od czasu, kiedy byłam dzieckiem. Zawsze przyjeżdżamy do rodziców do Kłodzka i odbywa się wspólne szykowanie święconki, wyprawa do kościoła z koszyczkiem, potem uroczyste śniadania, popołudniowe wycieczki do lasu, spotkania z dalszą rodziną albo z przyjaciółmi z dzieciństwa - tak wyglądają święta w domu aktorki i dramatopisarki, Gabrieli Muskały. Zapytana o charakterystyczne wielkanocne smaki, bez wahania wymienia jajko z chrzanem, sałatkę z pieczarek, jajek i szczypiorku oraz pasztet wegetariański z fasoli. Nie może się także obyć bez słodkości:

- Uwielbiam ciasta, które robi na święta moja mama. Mazurki, serniki, baby drożdżowe pieczone w starych glinianych formach czy moje ulubione: na kruchym spodzie, z masą kajmakową, posypaną orzechami, która wylewa się na boki, kiedy ukroi się kawałek.

Swoją cegiełkę do świątecznych zwyczajów dołożył także mąż pani Gabrieli, reżyser Greg Zgliński. - Kiedy byłam mała, w Polsce nie istniała tradycja szukania przez dzieci wielkanocnych jajek. Przywiózł ją do nas Greg, który wychował się w Szwajcarii: tam w wielkanocny poranek maluchy szukają czekoladowych jajek, które nocą zostawiają zajączki w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, w domu czy na podwórku. Mój syn Michał, kiedy był mały, uwielbiał tę zabawę - wspomina. Malowanie pisanek było natomiast jednym z ulubionych zajęć przyszłej aktorki. - Do dziś zachowały się u nas niektóre pamiątkowe pisanki, które robiłyśmy z siostrą wiele lat temu razem z rodzicami. Jest np. jajko, na którym mój tato wyskrobał żyletką wyraz "Solidarność" podczas stanu wojennego i które zostało później przez nas konspiracyjnie umieszczone w święconce pod innymi jajkami i wraz z nimi poświęcone -opowiada. Siostra pani Gabrieli, Monika, jest dziś tłumaczką literatury niemieckojęzycznej i dramatopisarką. Pod pseudonimem "Amanita Muskaria" siostry napisały razem dwie sztuki: "Podróż do Buenos Aires" i "Daily Soup". Teraz kończą trzecią. Aktorka ma także przed sobą solowe wyzwanie - planuje ukończyć scenariusz filmowy i zmontować pierwszy dokument, do którego nakręciła już materiał. Wygląda na to, że kolejny rok będzie dla niej nie mniej pracowity od ostatniego, kiedy m.in. zagrała główną rolę kobiecą w komedii familijnej "Być jak Kazimierz Deyna" (reż. Anna Wieczur-Bluszcz) oraz w spektaklu "Posprzątane" (reż. Mariusz Grzegorzek). Jeśli ktoś nie wybiera się do łódzkiego Teatru im. Jaracza, będzie mógł zobaczyć znakomitą tragifarsę podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych, 26 i 27 kwietnia.

Gen tradycji

- Urodziłam się w Warszawie, przy ul. Modlińskiej, w dużym domu rodzinnym, który w latach 20. wybudował mój dziadek. Podczas świąt w salonie na dole zbierała się cała rodzina, dwadzieścia kilka osób. I mnóstwo dzieci - powojenny wyż demograficzny, w który pewnie i ja się wpisywałam - wspomina aktorka Teatru Polskiego w Warszawie, Grażyna Barszczewska. Jej rodzice mieli korzenie wschodnie, więc dom był gościnny i przyjazny, a stół suto zastawiony. Do dziś artystce towarzyszą zapachy z tamtego czasu - woń potraw, wnętrz, bibelotów. Kiedy rodzice odeszli, postanowiła kontynuować tradycję. - Czasami mi się to udaje i do mojego także niemałego stołu zasiada kilkanaście osób. Przyznam, że to fantastyczne uczucie.

Wyprawa ze święconką też jest wydarzeniem rodzinnym. Do kościoła pani Grażyna udaje się z mężem, synem, synową i malutką wnuczką. Dobre nawyki i obyczaje przekazuje od najmłodszych lat. Jej syn, Jarosław Szmidt, poza genem tradycji przejął także talent artystyczny. Jest cenionym operatorem i reżyserem, który w 2011 r. nakręcił dokument o życiu i pontyfikacie polskiego papieża - "Jan Paweł II. Szukałem was...". Aktorka może być więc spokojna o wynik swojej misji.

Zapytana o możliwość świętowania poza domem, wyklucza ją, ale przyznaje, że raz zdarzyło jej się pracować niemal do ostatniej chwili. - Był rok 1980. W Łodzi, w Wielką Sobotę kręciliśmy do popołudnia "Karierę Nikodema Dyzmy". Po zakończeniu zdjęć kierownik planu przygotował nam świąteczny stół. Do dziś mam zbiorowe zdjęcie całej ekipy.

Przy okazji aktorka wspomina, że celebrowanie świąt na planie filmowym należało do bardzo miłych zwyczajów. Wszyscy zbierali się na "śledzika" lub "jajeczko", panowała rodzinna atmosfera. - Dziś takie spotkania mają już inny kształt, ale nie narzekajmy - dodaje z uśmiechem. Pani Grażyna zaraża zresztą optymizmem na co dzień i od święta. Bardzo ceni poczucie humoru. Na scenie, w życiu, w sztuce. Np. w przedstawieniu "One i my" (reż. Zbigniew Lesień), które miało niedawno premierę w Teatrze Syrena. Śpiewa tam piosenki Tuwima i Hemara, które są fantastycznym materiałem literackim i satyrycznym.

Mówiąc o świętach, aktorka podkreśla jeszcze jeden wymiar Wielkanocy - przeżycia religijnego, które łączy się ze zmartwychwstaniem przyrody. - Kocham to budzenie się wiosny. To moja pora roku - mówi. Oprócz fascynacji pięknem natury, Grażyna Barszczewska przyznaje się do zauroczenia nowym biskupem Rzymu, papieżem Franciszkiem. - Myślę, że będzie tak fantastycznie medialny, jak Jan Paweł II. Bardzo mi się podoba jego filozofia oraz poglądy, które wracają do źródeł. Trochę grozi palcem, ale na razie robi to żartobliwie i w pięknej formie.

Aktorce imponuje także sposób bycia nowego Ojca Świętego, np. fakt, że tuż po konklawe nie chciał włożyć tradycyjnej pelerynki z aksamitu, obszywanej białym futrem z gronostajów.

Tajemniczy autor "Wigilii Wielkanocnej 1966" także był wierny klasyce - czerwone trzewiki zastąpił brązowymi. W latach 1978-2005 odwiedził w nich wszystkie kontynenty. Wypełniając swoją misję, nie zapomniał o powołaniu literackim. Tworzył dramaty, poematy i wiersze. Ufał potędze wiary, rozumiał potęgę sztuki. Pewnie dlatego powiedział kiedyś: "Poezja to wielka pani, której trzeba się całkowicie poświęcić: obawiam się, że nie byłem wobec niej zupełnie w porządku".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji