Artykuły

Żałoba w akcie desperacji

"Dom Bernardy Alby" w reż. Magdaleny Miklasz w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Ewelina Szczepanik w serwisie Teatr dla Was.

W Teatrze Nowym w Poznaniu na afiszu ostatnio pojawiają się spektakle skoncentrowane na psychice, nie obnażaniu prawd o świecie i Polsce. Taki zwrot repertuarowy jest znamienny - oto koncentrujemy się na sobie, na własnym wewnętrznym świecie, jesteśmy bowiem na tyle dojrzali - a może właśnie niedojrzali? - że powinniśmy to zrobić. Taką właśnie propozycją teatru, rozbierającą psychikę na części pierwsze, jest "Dom Bernardy Alba" Federico Garcia Lorki w reżyserii Magdaleny Miklasz.

Całą fabułę streścić można następująco - oto bardzo dumna i wyjątkowo bogobojna Bernarda Alba (Antonina Choroszy) świeżo owdowiała. Ma jednak pięć córek, starzejących się już panien, które rozpaczliwie pragną mężczyzny, a przynajmniej małżeństwa. Rządząca twardą ręką matka nie dozwala na choćby krztynę swobody, zmuszając kobiety do głębokiej żałoby przeżywanej w czterech ścianach domu. Na horyzoncie pojawia się jednak adorator, Pepe Romano, starający się o rękę dziedziczki rodzinnego majątku, najstarszej Augustiny, faktycznie jednak kochający jej siostrę.

W Amelii, Augustias, Adeli, Martirio i Magdalenie kotłują się więc najrozmaitsze emocje - przechodzą one od aktów desperacji i napadów szału po absolutną pokorę i uległość wobec matki, zmieszaną ze strachem. Próbując powtarzać swoje zwykłe, codzienne czynności - haftowanie, poobiednie drzemki, wspólne posiłki - nieustannie się kłócą i kochają, stosują wobec siebie przemoc po to, by za moment się do siebie przytulać. Ta ogromna rozpiętość uczuć, wynikająca zresztą z tekstu Lorki, powoduje zacieranie się granic między poszczególnymi emocjami. Patologiczna miłość, podszyta zazdrością i tłumionymi popędami, sąsiaduje z nienawiścią do najbliższych osób. Wybuchy szału, krzyki i inne skrajne zachowania następują po sobie, czasami bez przyczyny, a widz ma wrażenie, że ogląda historię nie dojrzałych kobiet, a rozpuszczonych nastolatek. Aktorkom udało się jednak uniknąć wulgarności, choć taka pokusa istniała, gdy tylko na scenie mówiono o seksie. Nawet to, co z założenia miało być prymitywne, wyuzdane, ale przez to wstydliwe, w tym przedstawieniu jest dowodem rozpaczy bohaterek. Ów brak wulgarności to niewątpliwie cecha pozytywna, świadcząca i o dojrzałości aktorek, i reżyserki.

Na tle pięciu kobiet w stanach od histerii do stuporu zarysowują się dwie osoby nie należące do rodziny, ale z nią mieszkające - Ana i Poncja. O ile rola Poncji jest jasna - jest służącą, wykonuje więc wszystkie prace domowe, ale jednocześnie zna domowników, odgaduje ich emocje, próbuje nawet doradzać Bernardzie, udzielają się jej nastroje córek, o tyle postać Any jest zagadkowa. Nic nie mówi, lekko się tylko uśmiecha, ciekawi ją to, co dzieje się dookoła niej, jednak równocześnie wyłączona jest z głównego biegu zdarzeń. W inscenizacji Miklasz tę kobiecą rolę zagrał Michał Kocurek, tym samym na scenie zagościł pierwiastek męski, całkowicie jednak zdominowany osobowościami i nastrojami kobiet. Ana jest więc wiecznie obecnym cieniem w bezkształtnej spódnicy, cichym wykrzyknikiem sumienia - nie komentuje, nie ocenia, nie narzuca się, po prostu jest. W tej kreacji odbijają się echa poglądów bohaterek na męskość i mężczyzn, dobitnie wyrażone w rozmowie Bernardy i Augustias - nie narzucaj się mężowi, patrz tylko, gdy on patrzy, mów wtedy, gdy do ciebie mówi.

Jest jeszcze jedna postać w tym domu, wyróżniająca się swoim jasnym strojem na tle reszty w żałobnej czerni. To Maria Josefa, matka Bernardy, świetnie zagrana przez Sławę Kwaśniewską. Ukrywana w czeluściach domostwa, rzekomo szalona, jest faktycznie głosem sumienia Bernardy. Maria wie, jakie problemy ma rodzina albo je tylko wyczuwa, ale i tak bezlitośnie pyta o ciąże i śluby. Wyobraża sobie, że sama jest matką niemowlaka. Wypowiadane przez nią słowa są jednocześnie głosem sumienia Bernardy, która każe zamykać Marię. Babka do końca pozostaje szaloną, ale jako jedyna otwarcie mówi prawdę, bo prawda w tej rodzinie to przywilej wariatów.

Zespołowi Teatru Nowego udało się perfekcyjnie oddać emocjonalne niuanse w kreacjach bohaterów. Co więcej, w kreacjach tych nie było elementów zbędnych, przekłamujących i niewiarygodnych. Można powiedzieć, że cała ta głębia emocjonalna została wyzyskana do ostatniej kropli, a więc aktorom występującym w "Domu Bernardy Alba" udało się coś, co nie wyszło przy "Wnętrzach", spektaklu, który miał premierę dokładnie miesiąc wcześniej. Nie brakowało jednak elementów przewidywalnych, choć w dwuipółgodzinnym spektaklu, w którym główną osią zdarzeń są paroksyzmy emocji wynikających także z osobowości bohaterek, trudno oczekiwać wielkich niespodzianek. Nie jest to jednak minus, choć niewątpliwie powolne "dzianie się" w połączeniu z wrzaskami, szlochem, przemocą mogło wydawać się monotonne.

Miklasz poradziła sobie z inscenizacją, choć w jej interpretacji zabrakło elementów szokujących, skandalizujących, nawet... audiowizualnych. Skoncentrowała się na grze aktorskiej, w scenografii i kostiumach stawiając na proste, czytelne rozwiązania, niekoniecznie jednak innowacyjne - czarne, proste sukienki oznaczające żałobę, ściany z kolorowych pasków, nieustannie falujących pod wpływem ruchu bohaterów i tym samym potęgujących niepokój. To powrót do emocji na scenie, niezakłóconych filmami, instalacjami, efektami specjalnymi. Powrót bardzo dobry, faktycznie udany, a nade wszystko - interesujący. Aktorki i aktor trzymają widza napięciu do ostatniej chwili, ale to szczególne napięcie - wyostrzające i zwracające uwagę na najdrobniejszy szczegół w relacjach między bohaterami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji