Artykuły

Wielkość nierówna wysławności

Gdyby dyrektor teatru w Rzeszowie był przesądny, za nic by nie wystawił "Kniazia Patiomkina". Poprzednia bowiem i jedyna przed rzeszowską inscenizacją sztuki Micińskiego - dokonana w 1925 roku przez Leona Schillera - przyniosła upadek Miejskiemu Teatrowi im. Bogusławskiego w Warszawie. Samemu Schillerowi zaś tyleż samo sławy u potomnych (prapremierę "Kniazia" uważa się dziś za jedno z ciekawszych wydarzeń teatralnych międzywojennego dwudziestolecia), co niechęci u współczesnych. Czasy współczesne są dla teatrów i ich dyrektorów nieporównanie łaskawsze. Pierwsze nie upadają z reguły, drugim pojedyncza wsypa też nie zaszkodzi, choćby i wielka, na miarę założonej inscenizacji. Niemniej niepokój o powodzenie "Kniazia Patiomkina" w Rzeszowie był duży. Czaił się po obu stronach rampy. Od początku stało się oczywiste, że o randze tego przedsięwzięcia będą decydowały nie tylko kryteria estetyczne. Tak zresztą, jak to miało miejsce w przypadku inscenizacji schillerowskiej.

Przedstawienie z roku 1925 było niewątpliwym wydarzeniem artystycznymi. Nie uzyskałoby jednak tej rangi, którą przypisuje mu się dzisiaj, gdyby równocześnie nie było skandalem politycznym. Pokazanie tematyki rewolucyjnej z pozycji obiektywnych, podszytych gdzieniegdzie wyraźną sympatią, było policzkiem dla tej części społeczeństwa, która zwykła chodzić wówczas do teatru. Polemiki wokół przedstawienia były więc gorące ponad zwykłą temperaturę (też nie niską) ówczesnych sporów teatralnych. Inscenizacja schillerowska posłużyła w efekcie nie tak odkryciu Micińskiego, jak spolaryzowaniu się sądów na temat autora "Kniazia Patiomkina". Dla sympatyków wyrósł na wieszcza i geniusza, niechętni przypięli mu ostatecznie etykietkę kabotyna, marnego pisarza.

Od śmierci Micińskiego upłynęło 61 lat, 54 od prapremiery "Kniazia Patiomkina". Zbladły dawne namiętności. Po wojnie, poza historykami literatury nikt się nie interesował twórczością kontrowersyjnego pisarza i poety. Pamięć o nim wróciła z falą mody na Młodą Polskę. Wznowiono kilka jego książek, były nawet pojedyncze inscenizacje teatralne - ale nie "Kniazia Patioimikina". W interpretacjach twórczości Micińskiego, przy pozorach obiektywizmu, dominuje dziś nuta sympatii. Nie będąc twórcą czytanym, interesuje właściwie tylko osobiście zainteresowanych badaczy. Niechętnych po prostu nie obchodzi.

Symptomatyczne jest, że odkrywcy Micińskiego dla powojennego teatru nie sięgnęli po "Kniazia Patiomkina". Wystawiono "Bazylissę Teofanu", "Termopile polskie", "Romans Siedmiu Braci Śpiących w Chinach". To, że "Kniaź" jest trudnym, wieloobsadowym przedstawieniem, nie stanowiło chyba głównego powodu pominięcia. Inscenizatorami kierowała niewiara w aktualność wizji rewolucji 1905 roku przedstawionej przez Micińskiego. Zachodziła uzasadniona obawa, że wielkie przedstawienie przerodzi się w obrazek pod tytułem "Jak sobie Tadeusz Miciński rewolucję wyobraża".

"Kniaź Patiomkin" jest utworem manierycznym, w stylu epoki. Miciński być może wyprzedził młodopolan pryncypialnym zasugerowaniem nieuchronności rewolucji. Niemniej praktykę zrywu rewolucyjnego widział - jak oni - w kategoriach mistycznych, moralnych, jako zmaganie się uniwersalnego dobra ze złem, chrystianizmu z lucyferyzmem. Wszystko to, okraszone młodopolską stylistyką, ma swój smaczek... dla smakosza. Dla tzw. masowego odbiorcy dziś wypełniającego widownie, który przywykł do innej poetyki dramatu rewolucyjnego, jest to danie już nieświeże.

Krystynę Meissner "Kniaź Patiomkin" zafascynował do tego stopnia, iż podjęła się ryzyka inscenizacji w roku 1979. Miała do wyboru dwie drogi. Mogła zrobić teatr "retro", ukazujący zapomnianego dramaturga Młodej Polski. Wówczas stylistyczne i filozoficzne anachroniczności utworu musiałaby uczynić orężem przedstawienia. Ale wówczas poniosłaby ryzyko niezrozumienia u publiczności, napotkała zarzuty ideowego wypaczania historii i być może nieodwołalnie pogrążyła "Kniazia" w teatralnej niepamięci.

Krystyna Meissner wybrała inną drogę. Przybliżyła "Kniazia Patiomkina" do współczesności retuszami tworzywa dramatycznego. Przede wszystkim oczyściła tekst z młodopolskiego ględziarstwa filozoficznego. Wyrzuciła np. cały akt dziejący się w Tybecie, z udziałem małego Dalaj-lamy przeznaczonego przez autora na nowego mesjasza. Akt ten jest kwintesencją stylu młodopolskiego, ale też najjaskrawiej kłóci się z konwencją nowoczesnego dramatu politycznego. Przybliżenie odbyło się również drogą formalnych zabiegów inscenizacyjnych, poprzez dostawki skojarzeniowe z późniejszymi doświadczeniami ludzkości. Następnie - poprzez takie ustawienie aktorów i wypunktowanie motywacji poczynań bohaterów, aby tok akcji wynikał logicznie z uniwersalnych zachowań ludzkich, wywołanych reakcją na ekstremalne sytuacje. Co dały wszystkie te posunięcia reżyserki i adaptatorki?

"Kniaź Patiomkin" wystawiony w Rzeszowie jest wierną ilustracją wydarzeń, które miały miejsce na zrewoltowanym pancerniku floty czarnomorskiej. Przyczyny zrywu i jego przebieg mają tu charakter faktyczny: zwyrodnienie oficerów, represje na załodze, zmuszanie marynarzy do jedzenia zepsutego prowiantu, spontaniczność buntu, jego dalsza nieskładność, brak jedności działania zbuntowanych jednostek floty, sprzeczności w łonie kierownictwa rewolucyjnego,dopuszczenie do władzy dwulicowych oficerów, brak zdecydowanych działań militarnych, wreszcie niesławny koniec - ucieczka do Rumunii. Wszystko jest historyczną prawdą, rozegraną z nieprzeciętnym jak na rzeszowski teatr rozmachem. Założenie inscenizacji - panoramiczność akcji, została zrealizowana z podziwu godną konsekwencją. Tłum aktorów i statystów, wystawność scenografii, rozegranie sytuacji wszerz, w głąb i wzwyż sceny, a w odsłonie "Odessa" praktycznie na każdym wolnym metrze widowni (tak!), oszałamiająca pirotechnika, efekty akustyczne zapewniły przedstawieniu widowiskowość już nie konwencjonalnie teatralną, lecz z pogranicza filmu, scen plenerowych.

Wrażenia, które pozostawia rzeszowski "Kniaź Patiomkin" to podziw dla rozmachu przedstawienia, dla jego technicznej pomysłowości i sprawności, dla wysiłku i rzetelności realizatorów. Ale wrażeniem, które również wynosi się z zadymionej sali, jest wrażenie niedosytu. W przesłaniu ideowym przedstawienie pozostaje w tyle za swoją wizją plastyczną. Ujrzeliśmy wielką machinę rewolucji w jej zewnętrznych przejawach. Ludzie, którzy tę rewolucję wywołali, przesunęli się po scenie niczym kukiełki.

Powodem odindywidualizowania bohaterów nie była wyłącznie panoramiczność inscenizacji. Osobowości bohaterów zarysowane przez autora padły ofiarą zabiegów uwspółcześniających. Główne postaci, jakimi je uczynił Miciński, nie zmieściły się w adaptacji Meissner. Pozostał więc jeno cień Lejtnanta Szmidta, Wilhelma Tona, Wakulinczuka, Matiuszenki. Są inni od pozostałych bohaterów dramatu innością zewnętrzną, powierzchowną, narzuconą nie tyle poprzez ich sceniczne charaktery, postawy życiowe, co przez miejsce, które przyszło im zająć w rewolucji.

Tego wielkiego przedstawienia nie tworzy suma indywidualnych kreacji. Efekt zależał od zbiorowego wysiłku aktorskiego. Wysiłek był nieprzeciętny, a skutek doskonale widoczny. Sceny zbiorowe, a takie niemal wyłącznie są w "Kniaziu Patiomkinie", wypadły dobrze. Ruch na scenie podlegał prawidłowościom, służył określonym efektom - a przecież mógł się przerodzić w chaos. Prawdziwym majstersztykiem połączenia indywidualnych działań, niewielkich scenek w wielki, zbiorowy ruch były obrazy z Odessy.

Nie sposób na zakończenie nie powrócić jednak do dylematu: czy "Kniaź Patiomkin" opłacił się teatrowi, który poniósł ryzyko jego wystawienia? Teatrowi, o którym wiemy, z iloma problemami artystycznymi i organizacyjnymi boryka się na co dzień i nie zawsze wychodzi z nich zwycięsko. Na pewno nie opłacił się w kategoriach finansowych. Jest to zupełnie oczywiste i usprawiedliwione. Jeśli podnoszę ten aspekt sprawy, to tylko dlatego, że słyszałem już parę zapytań o opłacalność "Kniazia" w tym właśnie kontekście. Sensowniejsze wydaje mi się pytanie: czy gigantyczny wysiłek finansowy i aktorski przyniósł spodziewany rezultat artystyczny i społeczny? Rozumiem obawę i sam ją podzielam. Jeśli trud wpakowano w przedsięwzięcie artystowskie, mające służyć nie tyle małemu teatrowi i jego publiczności, co ambicjom kilku osób, to rzeczywiście szkoda fatygi. Przedstawienie "Kniazia Patiomkina" jest wydarzeniem kulturalnym w Rzeszowie. Pozwoliło posmakować tzw. wielkiego teatru. Jako takie pozostanie w pamięci wielu ludzi. W tym sensie na pewno więc spełniło swoją społeczną rolę. Myślę, że recenzje w centralnych periodykach nie będą jedyną po nim pamiątką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji