Artykuły

Zachęcam twórców do odwagi

Dyrygent WOJCIECH MICHNIEWSKI o przygodzie, jaką jest partytura nowej opery, i o perypetiach z "Qudsją Zaher" Pawła Szymańskiego.

Towarzyszy pan operze Pawła Szymańskiego od jej narodzin?

- Jeśli za narodziny uznać powstanie rękopisu, to tak, bo Paweł Szymański pokazał mi go po ukończeniu pracy. Nie byłem natomiast wtajemniczany w poszczególne etapy powstawania opery, choć wiedziałem, że kompozytor nad nią pracuje. Co więcej, mówił mi, że chce, abym uczestniczył w jej wystawieniu.

Minęło od tego momentu sporo czasu.

- Ponad 12 lat.

Patrzy pan dzisiaj na tę partyturę z takim samym entuzjazmem jak wówczas, gdy wziął ją do ręki po raz pierwszy?

- Z każdą nową partyturą jest podobnie - gdy sięga się do niej po raz kolejny, z reguły odkrywa się w niej nowe rzeczy. Dziś wiem więcej o "Qudsji Zaher" niż 12 lat temu, zwłaszcza że miała ona wyznaczonych już kilka dat premiery.

I zdaje się, że było także kilka koncepcji inscenizacyjnych.

- Tak, w dodatku czasem ciekawych. Jedna z premier nie doszła do skutku, bo reżyserski pomysł bazował na nieortodoksyjnym ustawieniu wykonawców. Wszystko miało się dziać na płaszczyźnie sceny, na zatopionych zapadniach, tam także mieli siedzieć widzowie; orkiestra grała co prawda w swoim kanale, ale z tyłu, za rozgrywającą się akcją sceniczną. Ponieważ "Qudsja Zaher" oprócz dużej orkiestry i solistów wymaga udziału dwóch chórów, w tym chóru chłopięcego, musieliśmy sprawdzić, czy da się ją wykonać w takim kształcie inscenizacyjnym. No i okazało się, że pomysł scenicznie jest świetny, ale niewykonalny - nie było możliwości dobrego kontaktu pomiędzy zespołami, wytwarzała się przy tym niekorzystna sytuacja akustyczna i w efekcie publiczność otrzymałaby bardzo zdeformowany obraz muzyczny utworu.

Kolejne przymiarki inscenizacyjne pozwalały panu wzbogacić swoją wiedzę o operze Pawła Szymańskiego?

- "Qudsja Zaher" jest utworem specyficznym. Nie ma tu właściwie akcji i relacji psychologicznych między postaciami. Nikt nikogo nie kocha, nie zabija, brak intrygi, inscenizacja jest więc zadaniem bardzo trudnym. Choć punktem wyjścia stał się rzeczywisty brutalny fakt: ucieczka i zatonięcie statku z uchodźcami z Afganistanu, to jednak obcujemy z metafizyczną opowieścią o rzeczach ponadczasowych i ponadrealnych. Kolejna trudność polega na tym, że Paweł Szymański napisał muzykę w sposób charakterystyczny dla niego wysublimowaną. W spektaklu realne staje się niebezpieczeństwo sprowadzenia jej do roli tła dźwiękowego, będzie cicho ciurkał, a na scenie rozegra się jakieś wizualne szaleństwo. Tymczasem w "Qudsji" bohaterem zostaje muzyczne działanie sił, muzyczna narracja, a nie akcja na scenie.

Posłuchamy muzyki takiej, jaką znamy z innych utworów Pawła Szymańskiego?

- Paweł Szymański rozumie, że opera ma swoje prawa, więc mimo typowej dla niego skłonności do tworzenia materii delikatnej, dostrzega, że sam gatunek wymaga czasami szerszego i bardziej wyraźnego gestu muzycznego, który ma sprzyjać rozwojowi rzeczywistości scenicznej.

Opera jest sztuką pełną ekspresji.

- W koncertowych utworach Pawła Szymańskiego ekspresji jest bardzo wiele, ale ekspresji wyrażanej w bardzo cienkich napięciach, co w "Qudsji Zaher" może czasem by nie wystarczyło. Muzykę uzupełniają tu niekiedy synchroniczne efekty, jak w filmie, a w orkiestrze delikatne strumienie muzyczne przeplatane są potężniejszymi, esencjonalnymi brzmieniami. Jest to więc "typowy Szymański", ale pisany ze świadomością potrzeb sceny.

Kiedy po raz pierwszy zagłębił się w partyturę, co pan pomyślał? Że to utwór trudny do realizacji?

- Wiedziałem, że pod względem inscenizacyjnym stawia ogromne wyzwania, natomiast od strony muzycznej ta partytura, jak wszystkie Pawła Szymańskiego, jest przemyślana i jasna pod każdym względem. Co wcale nie znaczy, że przez to łatwa - wręcz przeciwnie.

Miał więc pan ułatwione zadanie, bo wiele współczesnych utworów przypomina labirynt, który dyrygent musi mozolnie pokonać.

- Dla mnie każdy kontakt z nowym utworem żyjącego kompozytora, o ile nie został napisany w sprawdzonej lub łatwo uchwytnej konwencji, jest przygodą, również intelektualną. Dobra twórczość polega na eliminacji, na podjęciu przez twórcę decyzji o wyborze i selekcji środków, o tym, na czym polegać ma logika i wewnętrzna spójność dzieła. Dyrygent musi to wytropić i przeanalizować w partyturze, aby móc odczytać ją trafnie. Tak się dzieje oczywiście w utworach wybitnych, w których obecność każdego elementu da się uzasadnić.

Czy Paweł Szymański uczestniczy w próbach?

- Paweł ma zwyczaj pojawiania się dopiero na ostatniej próbie przed koncertem. Mawia, że już zrobił swoje, teraz wykonawca musi się zająć jego utworem. Tym razem często jest z nami i bardzo dobrze, bo w pracy nad operą zdarzają się na przykład takie sytuacje, kiedy reżyser chciałby jakiś fragment odrobinę wydłużyć lub skrócić. Czasami kompozytor może to zaakceptować, innym razem zdecydowanie nie, ale decyzje należy podejmować razem z nim.

Jest pan aktywnie obecny w cyklu "Terytoria", który realizuje Opera Narodowa. Sądzi pan, że dzięki niemu teatr i jego orkiestra inaczej podchodzi dziś do muzyki zwanej współczesną?

- Na pewno tak, choć pamiętajmy, że w "Terytoriach" dominują produkcje kameralne, ze względów pragmatycznych i finansowych, a także dlatego, że współcześni kompozytorzy często preferują formy operowe bardziej kameralne. Wśród muzyków Opery Narodowej jest potężna grupa instrumentalistów, którzy potrafią świetnie grać również w takich właśnie, bardziej kameralnych składach. W wielu premierach "Terytoriów" było to z pewnością słyszalne. Generalnie zaś, każdemu zespołowi, nie tylko operowemu, kontakt z nową muzyką jest potrzebny. To poszerza nasze oczekiwania w stosunku do sztuki. Moim studentom na zajęciach z propedeutyki muzyki współczesnej tłumaczę, że gdy przejdą przez Bouleza, łatwiej będzie im obcować z Bachem. Jego muzyka wyda się im bogatsza, zaczną spoglądać na nią w inny sposób. W teatrze operowym obowiązuje ta sama zasada: zmaganie się z czymś nowym ułatwia potem pracę z materią tradycyjną.

Myślę, że można to również powiedzieć o publiczności.

- Oczywiście, widz, który posłucha opery Szymańskiego czy Eötvösa, głębiej odbierze Verdiego.Taki proces poszerzania gustów publiczności zachodzi w Operze Narodowej właśnie dzięki cyklowi "Terytoria", dzięki obecności w repertuarze utworów współczesnych. A także - w wymiarze teatralnym - dzięki preferowanej, często nieortodoksyjnej estetyce strony reżyserskiej i inscenizacyjnej produkcji klasycznych. Wygląda na to, że nasza publiczność zaczyna się dzięki temu nieco zmieniać, stawiać teatrowi operowemu inne wymagania.

Tym mamy więc tłumaczyć popularność przedstawień z "Terytoriów"?

- Zapewne. Gdyby nie realia ekonomiczne wiele dawnych, wartościowych inscenizacji cyklu mogłoby być grane nadal. Schodziły z afisza, mimo że widzowie chcieli je oglądać. Oczywiście, nie wszystkie produkcje miały takie samo powodzenie, ale to tylko świadczy o tym, że ukształtowała się świadoma, krytyczna publiczność "Terytoriów", która dokonuje określonych wyborów.

A co chciałby pan dopisać do dalszego ciągu tego cyklu?

- Przede wszystkim życzę teatrowi sytuacji finansowej, która dawałaby możliwość większej liczby premier "Terytoriów" w każdym sezonie, o jeden, dwa tytuły. Zachęcałbym też naszych twórców do odwagi proponowania rzeczy nietypowych. Będzie niebawem premiera "Projektu 'P'", może tym śladem pójdą inni kompozytorzy. Premiery z cyklu "Terytoria" są zapewne dla Opery Narodowej najtrudniejsze do udźwignięcia. Ale mam wrażenie, że z punktu widzenia potrzeb naszej kultury twórcza inscenizacja jakiegoś nowego dzieła, zwłaszcza polskiego, może być równie ważna - a kto wie, czy nie ważniejsza - niż wystawienie, powiedzmy, kolejnej premiery dzieła Verdiego czy Pucciniego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji