Artykuły

Postnuklearna modlitwa

- Dotknęliśmy już tak głębokiej konsumpcji, że świat został zupełnie wyzuty z jakiegokolwiek sensu. Nasze życie stało się infantylne. Teraz, po latach bezmyślnego produkowania i konsumowania, musimy znowu, jak w XIX wieku, zastanowić się nad naszym "dorobkiem" - mówi Joanna Szczepkowska. Aktorka sięgnęła właśnie po wybitny reportaż Swietłany Aleksijewicz i na jego podstawie wyreżyserowała "Czarnobylską modlitwę" w stołecznym Teatrze Studio.

Szczepkowska tak pisze na stronie teatru: "(...) Czarnobylska rzeczywistość stworzyła obraz nowego świata i nowego człowieka. Jednak ten obraz jest nie tylko katastroficzny. Świat po Czarnobylu dokonał przewrotu w naturze i w filozofii życia. Zaczyna się ujawniać siła intuicji wielkich i drobnych stworzeń. Ludzie dostrzegają wyraźniej swoją przynależność do natury. Jeśli z wybuchu tamtego reaktora można wyciągnąć jakikolwiek pozytywny wniosek, to jest nim wola życia, która podpowiada, jak pojąć, przetrwać i jak oswoić świat, który stał się karykaturą. Jak wygrać z apokaliptycznym doznaniem. Oglądając to przedstawienie, nie unikniemy potworności i tragizmu skutków katastrofy. Naszym zadaniem jest jednak pokazać to tak, żebyście wyszli z nadzieją, że wszystko ma moc odradzania. Żebyśmy - jak mówi autorka - doświadczyli wypowiedzianego czy też niewypowiedzianego uczucia, że dotknęliśmy czegoś nieznanego". Czarnobyl i nadzieja? Tak - przekonuje w rozmowie z "Przekrojem" Joanna Szczepkowska.

Kim byli "likwidatorzy"?

- Tak nazywano ludzi posłanych do usuwania szkód, jakie wyrządził wybuch reaktora w Czarnobylu.

Był rok 1986. Kwiecień. W nocy wybuchu jako pierwsza wyruszyła grupa młodych strażaków. Ci chłopcy pojechali bez żadnej ochrony. Jak mówi jedna z bohaterek reportażu Aleksijewicz: "... tak jak stali - w samych koszulach".

Wezwano ich do zwykłego pożaru, jak w "Pali się, moja panno"?

- Tylko że w Czarnobylu chodziło się po roztopionym bitumie, a nie po śniegu. Tam była tylko śmierć. A o śmierci ludzie mówią i czytają niechętnie. W ogóle ludzie czytają coraz mniej. Raczej wypieramy złe doświadczenia i tak jest w tym przypadku. Dlatego praca Aleksijewicz jest taka ważna. Nie sposób być obojętnym wobec tych reportaży. Doskonale pamiętam, jak pierwszy raz czytałam publicznie tę książkę, o co zostałam poproszona. Kiedy skończyłam, na długi czas zapanowała absolutna cisza. Zamarła nie tylko widownia, ale i ja siedziałam w zupełnym bezruchu. Wtedy zrozumiałam, jaki potencjał ma ta treść i że może należałoby z tym materiałem pójść dalej.

Tym bardziej że temat nadal jest gorący.

- Tak. Co piąty mieszkaniec dzisiejszej Białorusi mieszka na terenie skażonym, a niektórzy w bezpośredniej strefie skażenia promieniotwórczego. To problem globalny, a seria wypadków jądrowych w Fukushimie w 2011 r. to potwierdza. Tylko po prostu nie chcemy o tym myśleć. W Japonii wojsko amerykańskie na teren elektrowni najpierw wysłało bezzałogowe samoloty. Technika poszła do przodu, ale problem pozostaje. Gromadzimy wielkie zasoby energii atomowej, podobno dysponujemy ładunkiem jądrowym, którym siedmiokrotnie można rozsadzić Ziemię. Jednocześnie szukanie innych wyjść to jest pewnie praca na stulecia.

Pani spektakl opowiada o śmierci czy o miłości?

- Mam nadzieję, że o życiu (śmiech). Oczywiście wątek miłości jest tutaj bardzo silny. Myślę, że silniejszy od szekspirowskiego "Romea i Julii". Młode małżeństwo rozdziela katastrofa, on idzie do "pożaru" reaktora, a potem ona decyduje się z nim być do końca, robić zabiegi, których odmawiają nawet pielęgniarki, i oczywiście napromieniowuje się sama. Czy to jest o miłości czy o śmierci? Kiedy jest się tak blisko tematu, i to tematu tak bolesnego, trudno ocenić, co się bardziej przebija: śmierć czy miłość. Przygotowując się do tego spektaklu, natknęłam się na jedno zdjęcie. Oczywiście obejrzałam ich mnóstwo, ale to jedno było dla mnie kluczowe. Przedstawia grupę ludzi z okolic Czarnobyla tańczących w suchych wysokich trawach. Tańczą wokół niewielkiego stołu wyniesionego z drewnianej chaty. To jest punkt wyjścia mojego spektaklu - o woli życia mimo wszystko. O ludziach, którzy chcą żyć dalej na tych ziemiach.Nie możemy zapominać, że ludzie Wschodu są ogromnie utalentowani. Ich duchowość jest ich talentem.

I dlatego muszą o tym wszystkim komuś opowiedzieć?

- Opowiadają, żeby przetrwać, żeby oswoić dramat, żeby zrozumieć siebie. Ci ludzie, bohaterowie mojego spektaklu, chcieli tam wrócić. Po prostu. To jest ich wybór. Świadoma decyzja. "Tu jest, powiedziałbym nawet, raj" - mówi jeden z nich w rozmowie z Aleksijewicz. To mnie poruszyło chyba najbardziej, że ci ludzie zdecydowali się na jakiegoś rodzaju walkę z apokalipsą.

Ale dlaczego zdecydowali się na życie w samym centrum katastrofy?

- No właśnie. "Każdy tam chodzi, gdzie się urodzi" - mówi po prostu jedna z postaci. Nie sądzę, żebyśmy byli w stanie to zrozumieć, ten rodzaj przywiązania do ziemi, tej woli życia tu i tylko tu.

A może chodzi po prostu o stan wiedzy, o mentalność?

- Tylko że nie dotyczy to wyłącznie ludzi tak zwanych niewykształconych. Efekty zakażenia promieniotwórczego były poza jakimkolwiek wyobrażeniem. Pojawia się w moim spektaklu postać lekarki, która jest w pełni świadoma zagrożeń, ale zdecydowała się żyć w miejscu katastrofy. Uważa, że skoro przyroda się tu odnajduje, to człowieka też powinno być na to stać. Najprościej byłoby nazwać to głupotą, ale myślę, że jest to rodzaj obrony. W "Czarnobylskiej modlitwie" często pada zdanie: "W Czarnobylu ludzie zaczęli filozofować". Okazało się, że pustka, która tam powstała, stała się doskonałym miejscem, żeby myśleć o innej cywilizacji. Ludzie z całego świata przyjeżdżają do tej strefy śmierci, żeby niezależnie od zagrożeń pobyć w takich warunkach. W miejscu pustki. To zastanawiające. Dzisiaj wiedza na temat efektów promieniowania jest powszechnie dostępna, a mimo to ludzie tam jeżdżą.

Turystyka postnuklearna brzmi trochę złowieszczo. A czemu nigdzie nie pada odpowiedź na pytanie: dlaczego ktoś zdecydował się na budowę elektrowni atomowej na terenach zamieszkanych przez ludzi?

- To jest pytanie Europejczyka (śmiech). Mówimy o rzeczywistości Związku Radzieckiego. I o mentalności "radzieckich ludzi". Tam się liczyły zwycięstwa, wyzwania, a nie ktoś pojedynczy. Ludzie w tamtych rejonach bardzo powoli zyskują świadomość istniejących zagrożeń.

Może to jest właśnie cena życia fantazjami?

- To jest cena życia w totalitaryzmie. Rozmawiałam z kobietą, której rodzina mieszka na terenach skażonych, i kiedy zapytałam, czy się nie boi, zaczęła się śmiać. Ludzie, którzy w jakimś sensie nadal są ludźmi ze Związku Radzieckiego, nie mogą się bać, oni chcą być bohaterami.

Bohaterami zostali wszyscy młodzi strażacy z pierwszego rzutu. Leżą w alei zasłużonych na moskiewskim cmentarzu.

- Lekarka, którą gram, mówi: "To jest jakaś forma barbarzyństwa - ten brak strachu o siebie. Zawsze mówimy my, nigdy ja". Taka mentalność.

To może naprawdę nie jesteśmy w stanie jej uchwycić?

- Ci wszyscy "likwidatorzy" myśleli tak: "Jeśli mój ojciec zginął za ojczyznę na wojnie, to ja muszę być tam".

I jechał do Czarnobyla?

- Nie bardzo świadomy, ale gotowy do walki w imię jakiegoś zwycięstwa.

A jakby było dziś?

- Nie wiadomo na pewno. Wypadki skupiają ludzi. Ludzie zjeżdżają się na wieść, że coś gdzieś się stało. "Strefa przyciąga jak magnes". Strefa to miejsce z innego wymiaru.

Czy wciąż mamy do czynienia z mentalnością "ludzi Związku Radzieckiego"?

- To zrozumiałe, bo chodzi o krótki czas, jaki upłynął od 1989 roku. Ta mentalność jest wyjątkowa. Cechuje ją pewna dwoistość. Ci ludzie z jednej strony kochają władzę, a z drugiej mają ogromny potencjał rewolucyjny, jakąś zdolność do obalania tej władzy. Z jednej strony mają potrzebę bycia poddanymi, z drugiej - świadomość bycia poddanymi Matki Rosji, mają siłę do robienia rzeczy niebywałych. Ich ambicja wydaje się nie mieć końca. I nie możemy zapominać, że ludzie Wschodu są ogromnie utalentowani. Ich duchowość jest ich talentem. Ale nie tylko. Kiedy spojrzymy na to, z jaką szybkością i- można powiedzieć - łatwością przejęli pewne wzorce świata Zachodu, to jest to imponujące. Radziecka mentalność jest kluczem do zrozumienia katastrofy, ale trzeba pamiętać, że tutaj winni stali się też ofiarami. Awaria w Czarnobylu powstała, bo ktoś podjął złą decyzję - najprawdopodobniej kierowała nim tylko ambicja. Ten człowiek zdecydował o zwiększeniu mocy przy testowaniu reaktora numer cztery, bo chciał przekroczyć normę. Innym przykładem jest jeden z bohaterów sztuki, człowiek aparatu, który wiedział, co tak naprawdę się wydarzyło, ale i tak stał na trybunie w napromieniowanym rejonie.

Prawdziwy gieroj.

- Tylko że on popełniał samobójstwo. To jedna z najbardziej przejmujących postaci. Jestem przekonana, że na Czarnobyl można spojrzeć z wielu stron. Jedni powiedzą, że to przyczynek do walki z bezmyślną technologią, drudzy zobaczą ludzką słabość, jeszcze inni siłę. Niektórzy będą mi z pewnością zarzucać, że to za mało interwencyjne. Ja widzę więcej interwencyjności w pokazaniu ludzkich skutków katastrofy niż w artystycznych manifestach. I chętnie wracam do tego zdjęcia z roztańczoną grupą w opustoszałej wsi i widzę w tym jakąś przewrotną ludzką siłę. Uważam, że ci ludzi żyją takim życiem, jakim powinno się żyć. Naprawdę powinniśmy się im uważnie przyjrzeć.

Po co?

- Uważam, że dotknęliśmy już tak głębokiej konsumpcji, że świat został zupełnie wyzuty z jakiegokolwiek sensu. Nasze życie stało się po prostu strasznie infantylne i teraz po latach bezmyślnego produkowania i konsumowania musimy znowu, jak w XIX w., zastanowić się nad naszym "dorobkiem". Chodzi o to, że powinniśmy zacząć gdzie indziej szukać powodów do życia. To, jaki mamy kolor komórki, jest naprawdę sprawą drugorzędną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji