Artykuły

Norwidowe miniatury

Można się naturalnie długo sprzeczać: był czy też nie był Norwid naszym narodowym wiesz­czem numer cztery... Nie podlega wszelako dyskusji, iż był twórcą wybitnym, a nawet wielkim. Tyle tylko, że wielkości owej nie należy szukać w niezbyt bogatej (w konfrontacji ze Słowackim choćby) ilościowo, a także mniej ważkiej (jeśli zestawić ją z "Dzia­kami" czy "Nieboską") dramatopisarskiej twórczości poety. Do­wodem wielkości nie są zaś na-pewno okruchy i miniatury sce­niczne, zaprezentowane ostatnio na scenie kameralnej Teatru Pol­skiego.

Wiem, trudno jest grać Norwida. Można bowiem w nastrojach i po­etyckościach zagubić to co w dziele jego bodaj najcenniejsze - dystans i gorzką, mądrą ironię. Można też - stawiając właśnie na ironię - pogrzebać rzecz wca­le nie miałką, poezję.

Dzisiejszy widz ma prawo nie interesować się plotką biograficz­ną, trzeba wyeksponować to co w próbach dramatycznych Norwi­da żywe, co trafia do wrażliwości współczesnych. Dzisiejszy widz nabywszy niezbyt zewnętrznie pię­kny (acz o złotówkę droższy) pro­gram, może przeczytać autorskie credo na temat "wysokiej kome­dii", a także uczony na ten temat komentarz, ma więc prawo ocze­kiwać, że właśnie ową "wysoką komedię" na scenie zobaczy...

A jak jest w istocie, w sce­nicznej praktyce? Powiedzmy to zaraz na wstępie: bardzo różnie. Przedstawienie składa się bowiem z "dwu bardzo nierównych po­łówek".

W części pierwszej ("Miłość czysta u kąpieli morskich") raz po raz nerwowo zerkałem do programu. Norwid to azaliż? Tekst niby norwidowski, sceniczna sty­listyka wywiedziona z zupełnie in­nych doświadczeń. Był Norwid (niechby i czwartym) wieszczem czy nie był - to jedna sprawa. Na pewno jednak nie był (eccusse la mote) Labischem, ani też Caillavetem (z Fleursem nawet). A w tej właśnie tonacji - najdelikatniej mówiąc, bo można i mocniej - odbywają się sceniczne działania. Oto na przykład pierwsze wejście Feliksa Skorybuta najwyraźniej ko­jarzące się z doświadczeniami wręcz kabaretowymi, a mówiąc ściślej: profesorem Sempolińskim. Staram się zrozumieć: Maria Straszewska próbowała pozornie ckliwą i sentymentalną (w tym jej przewrotność) opowieść o złej (cóż że zakończonej happy endem) miłości pożenić z komediową sen­su stricto "Nocą tysięczną dru­gą". Nie wyszło. Nie udało się i udać się nie mogło, tekst stawiał opór zbyt silny, a i środki, którymi ową jedność próbowano bu­dować, nie z tej wyjęte zostały szufladki. Urokliwy wiersz "Cze­mu" w parodystycznej interpreta­cji nic po prostu nie znaczy.

Jest to przykład jeden, ale nie jedyny. Z przerażeniem wśród ob­sady "Nocy" odkryłem asystenta reżysera, szczęśliwie jednak by­ła to po prostu pomyłka drukarsko-korektorska, nie zaś kolejny element koncepcji inscenizatora.

Druga część spektaklu, właśnie "Noc tysięczna druga" zrealizowa­na została już zgodnie z autor­skimi intencjami, była też o parę klas lepsza i bardziej taktowna. Powiedzmy wręcz - dobra i inte­resująca.

Lepsza pod każdym względem - także rozwiązań scenograficznych. Zaproponowane przez Zofię Pie­trusińską schody i podesty mają wreszcie określony sens, spraw­dza się też szarawy, postrzępiony lambrekinek okalający otwór sce­niczny. W "Miłości czystej" owe schody i podesty, po prostu iry­towały. Rozumiem oczywiście - nadmorska promenada - a iryto­wały tym bardziej im konsekwentniej "ogrywał" je reżyser każąc aktorom biegać, chodzić, siadać i przyklękać, przy czym sens owych działań nie zawsze był do­statecznie jasny.

"Noc" jest także mocniejsza ak­torsko. W "Miłości czystej" Krzesisława Dubielówna (Julia) i Ja­nusz Peszek (Feliks Skorybut) naj­wyraźniej źle czuli się w nakreś­lonych przez reżysera ramach. Powiedziałbym nawet demonstro­wali swą dezaprobatę, grali bar­dzo zewnętrznymi środkami wyra­zu, trochę na zasadzie mechanicz­nych zabawek. W tej sytuacji An­na Koławska (Marta) i Romuald Michalewski (Erazm, hrabia Flegmin), którzy przydali postaciom nieco ludzkiego "czucia" bardziej przypadli mi do gustu, choć za­pewne pierwsza para bliższa być mogła reżyserskim intencjom.

Peszkowi w "Nocy" stworzono możliwość rehabilitacji (Dubielów­na szansy tej nie miała) i okazję tę w pełni wykorzystał budując postać pastiszową, ale w dobrym słowa tego pojęciu. Roger z Czar­nolasu potwierdza charakterysty­czne dyspozycje aktora. Najbar­dziej jednak w drugiej części spektaklu podobał mi się Andrzej Mrozek, ostry, charakterystyczny, a przede wszystkim bardzo auten­tyczny. Brawa należą się także Marcie Ławińskiej (Dama podró­żująca) i Erwinowi Nowiaszakowi (Doktor).

W sumie jednak pierwsza pre­miera sceny kameralnej nie wzbu­dziła mego entuzjazmu, jak nie wzbudziła go wśród wyjątkowo nielicznej premierowej publicznoś­ci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji