Artykuły

Moralistyka i arlekinada

Lektura "Inkarna" Kazimierza Brandysa pozostawiła sprawozdawcę ubiegłego lata dość chłodnym. Krzyki o znak, o wskazówkę, jakim powinien być człowiek, biadanie, że moralności trzeba się uczyć (po niewczasie) od samego siebie, względność winy i bezwiny - cała cienka moralistyka luźno tylko związana przez parę napomknień z konkretną rzeczywistością historyczną wydawała się jeszcze jednym traktatem o malaise sumienia ludzkiego niezbyt pasjonującym po Sartrze, Camusie i, przede wszystkim, po "Listach do Pani Z." samego autora sztuki.

Tymczasem w teatrze metoda "Inkarno" okazała się skuteczna. Znikło kazanie nad głębiami, a pozostało to właśnie, co w podtytule sztuki zapowiedział autor: komedia kryminalna. Analizując rzecz w sierpniowym numerze "Dialogu" Józef Kelera widział dwie możliwości jej interpretacji: w kierunku Sartre'a i w kierunku Mrożka, opowiadając się za drugą możliwością. Okazuje się teraz dowodnie, że miał rację. Wrocławskie przedstawienie punktował śmiech widowni w dokładnej zgodzie z zamierzeniem realizatorów. Dyskretna ironia w ujęciu ról obu protagonistów sztuki i ich towarzyszki nie tylko nie osłabiła wymowy dzieła, ale uczyniła je łatwiejszym do przyjęcia. Moralizatorskie pigułki zmieniły się w czynione widzom propozycje. Może granice zbrodni i niewinności kreślone przez powszechną zgodę i utwierdzone jako normy są zgoła nie do wyznaczenia? Może przyczyną choroby współczesnego człowieka jest utrata roli, zwątpienie "kogo ma udawać" - sławetna, a wytarta do cna w felietonach tygodników "alienacja"? Może sposób osiągnięcia ulgi to zdanie sobie sprawy z rzeczywistej lub potencjalnej winy, jaka obciąża nas wszystkich? - O tym wszystkim można dyskutować. Sztuka we wrocławskiej realizacji pokazuje wyraźnie, o co chodzi, prowokuje do zastanowienia, ale nie "naucza" i nie "umoralnia". Po kuracji Anatol wróci do awantur ze swoją Weroniką i do biura z kolegą Paradajskim (ta wspominana tylko na scenie postać stanowi małe arcydzieło sugestywności i humoru!). Czy pomógł mu wstrząs Inkarno? Kolista budowa sztuki, widoczna również po opuszczeniu we Wrocławiu epizodu końcowego, nie rokuje wielkich nadziei. Transpozycja przez Brandysa starej prawdy, że najsprawiedliwszy mąż grzeszy siedemdziesiąt siedem razy na dzień kończy się znakiem zapytania, prowokacją do dyskusji. W Teatrze Kameralnym we Wrocławiu nie dyskutuje się na scenie. Samo przedstawienie jest tu wstrząsem aplikowanym widzom. Rzecz ma doskonałe tempo (udane cięcia i skróty, pomysłowe operowanie zasłoną-afiszem sztuki, wypełnienie krótkich pauz muzyką i grą światełek na diagramie ludzkiego mózgu), sensacyjne napięcie utrzymuje się do końca, a z momentów takich, jak sceny z wariatami, wydobyto całą tkwiącą w nich teatralność.

Dyskretnie ironiczny ton przedstawieniu nadaje przede wszystkim Artur Młodnicki w roli Profesora.Z dużym znawstwem sposobu bycia profesji akademicko-medycznej tworzy on postać mocno przekonaną o słuszności swej teorii, a równocześnie kompromituje ową teorię przez delikatne przerysowania nigdy nie przechodzące w tanie efekty ani też w demonizowanie. Przy całej zwalistej posturze odtwórcy jest to rola zrobiona lekko. Nie obciążył też nadmiernie roli Anatola Bogusław Danielewski, który ustrzegł się największego grożącego tu niebezpieczeństwa - "bebechowatej" patologii, me rezygnując przy tym z emocjonalnego zaangażowania widowni po swojej stronie. Tę samą równowagę serio-komiczną zachowuje Wiesława Kosmalska - Małgorzata, doskonała zwłaszcza w finale, gdzie kompromituje się jako jeszcze jedna z lubiących nożownicze argumenty kochanek Anatola. Cały zespół jest dobrze wyrównany, bez słabizn. czy "błędów w sztuce", a przedstawienie - mocno ujęte w garść przez reżysera i zdecydowanie poprowadzone w wytkniętym kierunku, zborność i solidna robota decyduje o dużym sukcesie. Za przejrzystą, sensowną i nie idącą na efekt dekorację należą się jej twórcy szczególne brawa. W imię racjonalizmu i czystości kompozycji warto by się tylko zastanowić nad wyniesieniem z kąta gabinetu Profesora surrealistycznego kikuta nogi ludzkiej.

W sumie: "Inkarno" sprawdziło się na scenie i w tym leży dla sprawozdawcy próba wartości sztuki, bardziej niż w samych jej ideach. Tak zaś wyrównanego widowiska można Wrocławowi tylko - pozazdrościć.

Jeśli idzie o wydobytą z rękopisu przez Janinę Pawłowicz i wznowioną po dwustu blisko latach arlekinadę Franciszka Zabłockiego, to Wrocław, ośrodek badań nad Oświeceniem polskim, jest naturalnym miejscem dla jej wystawienia. Stanowi ono pouczającą lekcję, przypominając w twórczości autora "Fircyka" i "Sarmatyzmu" nurt komedii deell'arte, na którą tak chętnie powołuje się od lat przeszło czterdziestu awangarda teatralna naszego stulecia. Do starego klasyka odniesiono się ze zrozumiałym tu pietyzmem i fachowością. Utrzymany został świetny smaczek języka , zachowano integralny niemal tekst rękopisu. Przy wszystkich plusach, jakie w tym wypadku dawał właśnie Wrocław, okazały się jednak również istniejące trudności. Nowe kierownictwo otrzymało nastając do Teatru Polskiego sztywny zespół bez możności dokonania praktykowanych zwykle w takich okolicznościach zmian i przewietrzeń. Zespół ten, w znacznej mierze zasiedziały i dojrzały od lat w zupełnie innym repertuarze musiał w tych warunkach napotkać trudności, zwłaszcza że Arlekin-Mahomet to żart błazeński dla wykonawców bardzo młodych i entuzjastycznych i dla mniejszej sceny, a nie dla ogromu Teatru Polskiego, bodaj czy nie największej sceny dramatycznej w kraju. Ostatnio dołączyły się chwilowe kłopoty z opałem i sprawozdawca po prostu tak zmarzł na widowni, iż nie jest w stanie stwierdzić, czy jego sugestia pewnych skrótów (zwłaszcza w I akcie) i popchnięcia rzeczy w jeszcze bardziej zdecydowany sposób ku grotesce jest subiektywną potrzebą organiczną, czy też obiektywną propozycją dramatyczną. Poza uznaniem dla heroizmu zwłaszcza wszystkich pań na scenie może on zauważyć tylko, że wznowienie wrocławskie zwraca uwagę na istnienie widowiska arlekińskiego z oryginalnym polskim tekstem osiemnastowiecznym (Zabłocki przerobił zresztą rzecz z popularnej sztuki francuskiej), które dla każdego teatru pragnącego popróbować stylu dell'arte stanowić może wdzięczną propozycję.

Wystawienie "Inkarna" i "Arleklna-Mahometa" dobrze ilustruje nowa politykę repertuarową Teatru Polskiego we Wrocławiu. Na dużej scenie idzie klasyka dawna i nowa (jesienią - "Brytanik" Racine'a, w planie: "Mój przyjaciel" Pogodina), oraz dawane są powtórzenia ważniejszych pozycji ubiegłych sezonów w kraju, których nie oglądała dotąd publiczność wrocławska ("Radość z odzyskanego śmietnika", w planie "Wizyta starszej pani"). Taka polityka wydaje się najsłuszniejszym wykorzystaniem wielkiego obiektu teatralnego w dużym ośrodku przemysłowym i łączy się z rozpoczętą już ciekawie współpracą z załogami fabryk.

O ile duża scena stawia sobie za zadanie służbę przy całych ambicjach bardzo powszechną, o tyle scena kameralna zaspokajać ma potrzeby wrocławskiego ośrodka intelektualnego. Po "Zjawisku Glapiona" Audiberti'ego i teraz po "Inkarno" będzie tu można oglądać Mrożka i Ionesco, a jeśli powiodą się plany będą mieli po co przyjechać zwolennicy najnowszego dramatu angielskiego. Zrozumienie złożonej specyfiki teatralnej Wrocławia dobrze świadczy i o kierownictwie teatru i o władzach, które do swoich planów zdołało ono przekonać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji