Artykuły

Andrusy i peleryniarze

"Królowa przedmieścia" zapiera dech w piersiach. Malkonten­tom wątpiącym w "siły i środki naszej sceny" - na złość. Tea­tromanom z uporem poszukującym w teatrze rozrywki na naj­wyższym poziomie - z radości. Po opadnięciu premierowej kur­tyny chciało się gwizdnąć po andrusowsku z podziwu - fiu, fiu!

O Konstantym Krumłowskim i jego "Królowej przedmieścia" do dziś nikt by już pewnie nie pamiętał, gdy­by nie Leon Schiller. Prawie 100 lat temu była "Królowa" jednym z najpopularniejszych wodewili, święcą­cym triumfy w teatrach ogródkowych, a jej autor - galicyjski pół aktor, pół urzędnik - zażywał sławy twórcy współczesnego przeboju scenicznego. Największą jego zasługą było utrwa­lenie ginącego krakowskiego folkloru podmiejskiego, uosabianego przez tamtejszych andrusów. W latach trzy­dziestych naszego wieku wodewil przeżywał swój renesans na scenach Krakowa, Warszawy i Lwowa, a do historii teatru przeszła słynna prze­róbka Schillera. Wielki inscenizator z oryginalnego tekstu zostawił niewie­le, dopisał natomiast mnóstwo piose­nek i wprowadził - odeszły już wów­czas w przeszłość - świat krakowskiej cyganerii artystycznej.

Krumłowski nie posiadał się z obu­rzenia i dał wyraz pierwszego bodaj w naszej historii tak namiętnego prote­stu wobec ingerencji inscenizatora: "Z pierwotnej mej sztuki zrobiono jakiś rewiowo-tinglowy bigos zaprawiony ostrym sosem pikanterii. Nie mogę zasadniczo zgodzić się na samowolę inscenizatora. Nie byłem na tej "Królowej przedmieścia" i być nie chcę, a pójdę wtedy, gdy będzie grana znowu w jakim teatrzyku robotni­czym, którego publiczność rozumie swojego autora, a autor rozumie swo­ją publiczność. Na opolskie przedstawienie, zgo­dnie z tą zapowiedzią, Krumłowski też by pewnie nie chciał przyjść, bo jego realizatorzy sięgnęli - a właściwie nie tyle sięgnęli, bo nie bardzo było po co sięgać, lecz zrekonstruowali - we­rsję Schillerowską. Zasługą nie tylko ponadczasowego geniuszu Schillera jest, że ożywienie tej ramotki stało się sukcesem.

Gdyby, zgodnie z tytułem, za głów­ny przedmiot opowieści uznać losy pięknej Mani z podkrakowskiego Zwierzyńca, można by się czepiać, że fabuła jest zbyt wątła i niespójna, a całości brak dramaturgii. Reżyser Jan Błeszyński potraktował je jednak je­dynie jako pretekst. Główną postacią przedstawienia nie jest Mania - co usprawiedliwia jej nagłe zniknięcie i równie słabo umotywowane ponowne pojawienie się - ale dwie zbiorowości: andrusów i peleryniarzy z dawnego Krakowa, pokazane z wdziękiem i hu­morem. Tak pomyślane przedstawienie jest przede wszystkim wielkim, barwnym i dynamicznym widowi­skiem wokalno-tanecznym, przepla­tanym aktorskimi epizodami. Co rusz z rozśpiewanej i roztańczonej masy wyłania się jakaś wyraziście i smako­wicie zarysowana postać. Pyszną parę tworzą seniorki opolskiej sceny: Zofia Bielewicz i Marina Szmak-Konarska. Zapamiętuje się Antka Macieja Orłowskiego i Kantka Bogdana Zie­lińskiego. Kapitalny jest Waldemar Kotas w roli gminnego pisarza. Naj­większym majstersztykiem jest jed­nak Goldfisz - Jerzego Senatora. Cu­downie zabawna postać mecenasa ar­tystów została wykreowana wyrazi­stymi i zarazem subtelnymi środka­mi. Goldfisz u kogo innego łatwo mógłby się stać karykaturą. Senator gra "żydowskością" ciepło, lekko i dowcipnie. Brawo!

Z tłumu wyróżnia się też Joanna Jędrejek. Zasługa aktorki tym więk­sza, że w przeciwieństwie do wyżej wymienionych jej Felka nie ma zbyt wiele do zagrania. A jednak widać ją, jest autentyczna, "mięsista", bo Jędrejek nadaje jej osobowość.

Nie można tego, niestety, powie­dzieć o Mani. Rzeczywiście i do­słownie jest ona na scenie jedynie pretekstem do poruszenia całej re­szty. Jedyne, co przemawia za go­ścinnym występem w tej roli Bar­bary Lubos-Święs, to jej przygoto­wanie wokalne. Moim zdaniem, gdyby tylko poradziła sobie ze śpiewem, wymarzona do roli Mani - ze względu na temperament, aktorstwo i urodę - byłaby właśnie Joanna Jędre­jek.

Ten jeden minus nie jest w stanie popsuć znakomitego wrażenia całości. Cała reszta to źródło niezmiennej, w ciągu 2,5-godzinnego spektaklu, przy­jemności i zabawy. I śliczna scenogra­fia, i żywa - także w tym sensie, że wy­konywana na żywo - muzyka, i barw­ne kostiumy. A przede wszystkim umiejętności taneczne i śpiewacze 50-osobowego zespołu. Aktorzy - drama­tyczni przecież - tańczą i śpiewają tak, jakby od lat grali w samych musicalach i operetkach. Najwyż­sze uznanie budzi efekt pracy cho­reografa, Emila Wesołowskiego. Jego talent najpewniej nie zaowo­cowałby jednak w taki sposób, gdy­by nie miał do czynienia z profesjo­nalistami w opolskim teatrze.

"Królowa przedmieścia" przygo­towana została z myślą o uczczeniu 50-lecia istnienia teatru zawodowe­go w Opolu. Wszyscy jej twórcy od początku mieli świadomość pewnego szaleństwa popełnianego z okazji tego święta. Ryzyko opłaciło się. Lu­dzie z "Kochanowskiego" nie mogli zrobić lepszego jubileuszowego pre­zentu i publiczności, i samym sobie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji