Artykuły

Perfekcja jest tylko teorią

Wybrali chyba jeden z najtrudniejszych zawodów świata. Mówi się, że ich kariera trwa tak krótko jak życie motyla. Ale nie wyobrażają sobie, że robią coś innego. Właśnie przygotowują kolejny pokaz swoich możliwości. Tancerze Polskiego Baletu Narodowego - pisze Mike Urbaniak w Przekroju.

To nie jest zawód, to narkotyk - mówi Renata Smukała, baletmistrzyni Polskiego Baletu Narodowego (PBN). A dobrze wie, co mówi, bo przebyła długą drogę: od uczennicy szkoły baletowej do pierwszej solistki baletu Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie. - Pracę tu zaczęłam zaraz po szkole w 1966 r. i tańczyłam przez 20 lat. Potem przeszłam na emeryturę, bo były jeszcze wtedy takowe dla tancerzy baletowych, i zaczęłam pracę najpierw jako asystentka choreografów, a potem baletmistrzyni, którą jestem do dzisiaj. Ostatnio, kiedy szłam do pracy, spojrzałam na pięknie oświetlony gmach Teatru Wielkiego i pomyślałam sobie: "Mój Boże, tyle lat tańczyłam na tej scenie. Spędziłam tu całe życie". Bo balet, musi pan wiedzieć, jest bardzo zaborczy. Trzeba mu się oddać całkowicie.

Nie ma w tym cienia przesady. Wybranie zawodu tancerza baletowego to wybranie stylu życia. To żmudne, niekończące się lekcje, ćwiczenia i próby. Ciało musi być ciągle w najlepszej formie. Specjaliści stawiają balet na jednej półce ze sportami wyczynowymi. Renata Smukała: - I słusznie, bo tancerka, oprócz nieustannego trenowania, musi pilnować tego, jak się odżywia, musi trzymać w ryzach swoją wagę i nawet kiedy wychodzi z teatru, nie może sobie od tak zabalować do rana, jeśli tańczy na drugi dzień, bo to się odbije na jej formie. To jest Polski Balet Narodowy, nie ma tu miejsca na fuszerki.

Z Krakowa do Warszawy

W Polsce balet - w formie baletów dworskich - pojawił się mniej więcej w tym samym czasie co w całej Europie. Za umowny początek tej dziedziny tańca uznaje się koniec XVI w. Wtedy też kolejne żony Zygmunta III Wazy, tego samego, który przeniósł stolicę z Krakowa do Warszawy, sprowadzały do kraju, na Wawel, tancmistrzów. Ale pierwszy profesjonalny polski balet powstał 200 lat później. W 1785 r. ostatni król Polski Stanisław August Poniatowski, wielki mecenas kultury, powołał do życia 30-osobowy balet, który składał się z rodzimych tancerzy. Zespół nazywano Tancerzami Narodowymi Jego Królewskiej Mości, a prowadzili go "ojcowie polskiego baletu" - Francois Gabriel Le Doux z Paryża i Daniel Curz z Wenecji. Przez niemal pół wieku balet warszawski (bo tak go nazywano po zniknięciu Rzeczypospolitej z mapy świata) występował na deskach Teatru Narodowego przy placu Krasińskich. Kiedy w 1833 r. ukończono budowę monumentalnego gmachu Teatru Wielkiego autorstwa Antonia Corazziego, tancerze przenieśli się do niego i są tu do dziś, choć nie bez przerwy. Spowodował ją wybuch drugiej wojny światowej. Wówczas balet przestał działać, a budynek Teatru Wielkiego legł w gruzach. Po wojnie tancerze tułali się po różnych salach aż do 1965 r., kiedy uroczyście zakończono odbudowę Teatru Wielkiego - Opery Narodowej. Zespół wrócił do swojej przedwojennej, podniesionej z ruin siedziby.

W roku 2009 balet, na prośbę dyrektora Teatru Wielkiego Waldemara Dąbrowskiego, został podniesiony przez ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego do rangi Polskiego Baletu Narodowego. Jego szefem został Krzysztof Pastor, choreograf Holenderskiego Baletu Narodowego. Zapytany, czy zmiana nazwy to tylko kosmetyka, odpowiada: - To prestiż, ale przede wszystkim uzyskanie autonomii artystycznej. Wcześniej bowiem balet nie był samodzielny. Ciągle w niego ingerowano, był właściwie podporządkowany dyrektorowi artystycznemu opery. Teraz jesteśmy równorzędnym partnerem. Sami projektujemy sezony i walczymy o przestrzeń dla nas, co nie jest łatwe, ale tak jest na całym świecie. Naszym głównym zadaniem jest służenie polskiej publiczności, ale i reprezentowanie Polski za granicą, a zespół mamy naprawdę dobry.

Byle do Europy

Dobry i międzynarodowy. Świat baletu działa bowiem podobnie do świata sportu. To nieustanne, nieznające granic ani narodowości transfery. Pastor: - My i tak jesteśmy wyjątkowi, bo trzy czwarte tancerzy stanowią Polacy, a tylko jedną czwartą osoby z zagranicy. W czołowych, światowych baletach jest kompletny narodowy miks. Kiedy zapytałem Johna Neumeiera, ilu ma Niemców w swoim Balecie Hamburskim, to się roześmiał. W Polskim Balecie Narodowym są tancerki i tancerze z Anglii, Białorusi, Australii, Ukrainy, Francji, Rosji, Hiszpanii, Gruzji, Szwajcarii, a nawet Japonii. - Na początku słyszałam ze strony widowni jakieś negatywne głosy, że Japonka w naszym narodowym balecie? Dzisiaj ludzie się już chyba przyzwyczaili - mówi Yuka Ebihara, solistka PBN.

Urodziła się w Tokio, ale kiedy miała sześć lat, rodzice przenieśli się z powodu biznesowej działalności ojca do Chin. Tam uczyła się baletu w Beijing Dance Academy. Chińskie szkoły znane są z wielkiej, żeby nie powiedzieć morderczej, dyscypliny, co dzisiaj Ebihara sobie chwali. Po czterech latach rodzina wróciła do Japonii, co marzącej tylko o tańcu dziewczynce nie było w smak. - Japońskie szkoły baletowe nie są dobre, dlatego nie byłam zadowolona z decyzji rodziców, ale wpływu na nią nic miałam - opowiada. Skończyła szkoły, chodziła na balet trzy razy w tygodniu i poszła nawet na uniwersytet studiować komunikację. Zrezygnowała po pierwszym semestrze i szybko uciekła do Vancouver do Kanady, gdzie Goh Ballet Academy przyjęła ją w swoje progi, choć miała już 18 lat. - Byłam bardzo zdeterminowana. Chciałam tańczyć, nic więcej. W Europie, o której marzyłam, żadna szkoła baletowa by mnie nie przyjęła w tym wieku. A w Vancouver to nie był problem. Udało się.

W 2008 r. Ebihara leci do Oslo na audycję do Norweskiego Baletu Narodowego. Audycjami (od angielskiego audition - przesłuchanie) w świecie baletowym nazywa się castingi. Dostaje angaż, od razu jako solistka. Potem tańczy na kilkumiesięcznych kontraktach w Londynie, Charleville-Mezieres we Francji i w The Suzanne Farrell Ballet w Waszyngtonie w USA. - Uwielbiałam moją pracę i te ciągłe zmiany miejsca zamieszkania, ale zaczęłam myśleć o jakiejś małej stabilizacji. Poleciałam więc do Zagrzebia na audycję do Chorwackiego Baletu Narodowego. Przyjęli mnie i spędziłam tam dwa sezony. Od 2011 r. jestem w Warszawie. Bardzo się cieszę, bo jako mała dziewczynka marzyłam, żeby tańczyć w jakimś europejskim balecie, i proszę - marzenie się spełniło.

Dzisiaj już nie jest jedyną Japonką w Polskim Balecie Narodowym. W sezonie 2012/2013 do zespołu dołączyło aż trzech jej rodaków: Simon Yoshida, Takeshi Watanabe i Shunsuke Mizui. Czy jest jej teraz raźniej? - Szczerze mówiąc, to nie ma dla mnie znaczenia. Skupiam się wyłącznie na tańcu, to moje życie. Choć zaczynam się powoli zastanawiać, bo mam 26 lat, co będę robiła, kiedy przestanę tańczyć. Trochę się tego boję.

Jeszcze chcę potańczyć

- Boję się to mało powiedziane. Jestem raczej przerażony - śmieje się Adam Kozal, solista PNB. Ma 35 lat, co w świecie baletowym wielu uważa za wiek emerytalny, choć są tacy, którzy twierdzą, że to szczyt formy, a nie żaden koniec. - Różnie to bywa z tym końcem kariery. Jedni odchodzą wcześniej, drudzy później. Ja chciałbym jeszcze trochę potańczyć, bo jestem w dobrej formie. Oczywiście myślę, co będę robił po, i nie mogę uwierzyć, że ten czas tak szybko przeleciał.

Kozal urodził się Poznaniu. Jest, jak sam mówi, najprawdziwszą pyrą. Od małego był zwinny, elastyczny i hiperaktywny. Rodzice nic wiedzieli, co z nim zrobić, i w końcu wymyślili, że wyślą go do szkoły baletowej. - Pierwszą opcją była szkoła muzyczna, ale się nie dostałem. Podobno z braku miejsc. Padło więc na balet, bo tam też była muzyka, no i dużo ruchu.

Szkół baletowych jest w Polsce pięć: w Warszawie, Poznaniu, Łodzi, Gdańsku i Bytomiu. Idzie się do nich po trzeciej klasie podstawówki, nauka trwa dziewięć lat i kończy się maturą. To połączenie liceum ze szkołą tańca. Uczniowie mają normalny program nauczania (język polski, matematykę, biologię itd.) plus taniec klasyczny, współczesny, ludowy, rytmikę. Kozal: - Ze mną szkołę zaczęły 32 osoby, a skończyło sześć. Łatwo nie jest.

Szczególnie zniechęcający jest początek. To niekończące się nudne ćwiczenia. W dodatku pochłaniające cały czas, więc nie było zbyt dużo biegania z kolegami po podwórku. Przełom nastąpił, kiedy Adam zajął w Ogólnopolskim Konkursie Tańca w Gdańsku najpierw trzecie, a dwa lata później - pierwsze miejsce. - Wtedy zaczęło mi się podobać. Poczułem, że balet jest czymś, co chcę robić w życiu. Dzisiaj nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że zajmuję się czymś innym.

Kiedy w 1997 r. skończył szkołę, marzył o wyjeździe za granicę. Wszyscy tancerze baletowi marzą, by wyjechać za granicę. Bez względu na to, w jakim kraju się urodzą. To takie zbiorcze, branżowe marzenie. Adam Kozal chciał oczywiście na Zachód. To prestiż i inne, lepsze pieniądze. Zanim to się jednak stało, tańczył przez jeden sezon w balecie Teatru Wielkiego jako koryfej. I tu wyjaśnienie: świat baletowy jest bardzo zhierarchizowany. Najpierw jest się członkiem corps de ballet, czyli zespołu, potem koryfejem (dostaje się wówczas bardziej znaczące role w mniejszych grupach), a następnie solistą i pierwszym solistą. Baleriny (nie mówi się baletnice!) miały jeszcze kiedyś szansę na zostanie primabaleriną (tą jedną, jedyną, najważniejszą), dzisiaj to tytuł w zaniku.

Kozal po roku wyjeżdża do Niemiec, do legendarnego Baletu Hamburskiego prowadzonego przez jeszcze bardziej legendarnego Johna Neumeiera. Po dwóch latach odchodzi i zostaje solistą Fińskiego Baletu Narodowego w Helsinkach. Na pytanie, dlaczego odszedł z prestiżowego zespołu Neumeiera do Helsinek, odpowiada: - W Niemczech byłem tancerzem, w Finlandii solistą. Poza tym to zespół narodowy. Zasada planowania kariery baletowej jest bardzo prosta: idziesz tam, gdzie masz lepszy repertuar, lepszą pozycję i lepsze pieniądze. To cała filozofia.

W 2006 r. przenosi się do Królewskiego Baletu Flandrii w Antwerpii. Dzisiaj mówi, że potrzebował nowych wyzwań, no i zmęczył go trochę zimny fiński klimat. Po trzech latach w Belgii i ponad dziesięciu za granicą wraca do Polski. - Kiedy balet opery stał się Polskim Baletem Narodowym i jego szefem został Krzysztof Pastor, pomyślałem, że to czas na powrót do kraju. To była bardzo dobra decyzja. Nie mam powodów do narzekań. Dostaję dużo fajnych ról, a to jest najważniejsze.

Na pytanie, czy zdarzyło mu się upuścić balerinę, odpowiada: - Nigdy, ale nieraz są takie figury, że człowiek czuje dreszczyk emocji.

Złowione talenty

- Mnie na szczęście nikt nigdy nie upuścił. Chociaż nie, raz kiedyś na próbie, i to było bolesne lądowanie. Na scenie nie zdarzyło mi się to nigdy. Miałam za to inne wypadki. Kiedy robiłam piruet, zahaczyłam o partnera i złamałam sobie mały palec u dłoni. Palec sobie wisiał, a ja tańczyłam dalej - opowiada Aleksandra Liaszenko, pierwsza solistka PBN.

Urodziła się, wychowała i szkołę baletową skończyła w Charkowie na Ukrainie. Tańczyć zaczęła naprawdę wcześnie. - U nas jest tak, że pedagodzy ze szkół baletowych chodzą już po przedszkolach i wypytują o utalentowane dzieci. Wytypowano mnie. Zaczęłam naukę, oczywiście na początku przez zabawę, kiedy miałam trzy i pół roku.

Mała Aleksandra była bardzo wysportowana. Trenowała jednocześnie gimnastykę artystyczną, ale po kilku latach musiała wybrać: albo balet, albo gimnastyka. Wybrała to pierwsze. Kiedy miała dziesięć lat, zaczęła tańczyć w puentach. Na początku skórę miała oczywiście startą do krwi, ale potem stopy się przyzwyczaiły. Od 15. roku życia pracowała w teatrze w Charkowie, dużo też jeździła z zespołem po świecie. Kiedy skończyła szkołę, dostała propozycje pracy i z Doniecka, i z Kijowa. Chciała jednak, jak każda balerina, wyjechać za granicę. Zaczęła od baletu Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Tam zobaczył ją Emil Wesołowski, znakomity choreograf, który był wówczas dyrektorem artystycznym Teatru Wielkiego w Poznaniu. Przygotowywał "Romea i Julię". Julią została Aleksanda.

Wszyscy tancerze baletowi marzą o tym, by wyjechać za granicę. Bez względu na to, w jakim kraju się urodzą. To takie zbiorcze, branżowe marzenie.

W 2009 r. Liaszenko dołączyła jako solistka do Polskiego Baletu Narodowego. Po roku została pierwszą solistką. Dość szybko zaaklimatyzowała się w teatrze i Polsce. - Języka polskiego nauczyłam się w garderobie, rozmawiając z koleżankami. Mam ich teraz naprawdę wiele. A pamiętam, że kiedy tu przyjechałam, nie miałam komu dać zaproszenia na "Dziadka do orzechów", w którym tańczyłam. .

Takich problemów nie miał 22-letni Patryk Walczak, który szkołę baletową skończył niedawno, bo w 2010 r. Pierwszą klasę w Gdańsku (pochodzi ze Stargardu Szczecińskiego), a resztę już w Warszawie. Podobnie jak Aleksandra został zwerbowany przez krążących po szkołach łowców talentów. - Nie mam pojęcia, dlaczego moja wychowawczyni wskazała akurat mnie. Może dlatego, że chodziłem na kurs tańca towarzyskiego? - zastanawia się Patryk. - W każdym razie myślałem, że to będą po prostu jakieś dodatkowe zajęcia. Pamiętam, że kiedy się dowiedziałem, że w szkole baletowej nie ma WF to się obraziłem na cały świat. Potem się okazało, że balet to jeden wielki WF.

Edukacja, jak u każdego, była okresem wzlotów i upadków, fascynacji i słomianego zapału. Nie było też właściwie czasu na nic poza baletem. Ale ciężka praca się opłaciła. Od razu po szkole Walczak został przyjęty do Polskiego Baletu Narodowego. Na pytanie, czy trudno wejść do zespołu, odpowiada: - Szkoła nie przygotowuje do tego, jak się pracuje w teatrze, jakie są oczekiwania wobec tancerzy. Uczy techniki tańca i tyle. Dlatego mój pierwszy sezon był ciężki. Musiałem się wiele nauczyć, zderzyć z rzeczywistością. Szkoła promuje uczniów na solistów, a solistą nie zostaje się przecież od razu. Tu trzeba walczyć, żeby zaistnieć, wykazać się, co zresztą mi się podoba.

Wykazywanie się idzie Patrykowi Walczakowi całkiem dobrze. W styczniu został koryfejem. Mimo to John Neumeier powierzył mu zatańczenie Puka w "Śnie nocy letniej", czyli w roli dla solisty. Dopytuję, czy nie czuł zawiści kolegów solistów. - Wręcz przeciwnie, dawali mi dobre rady, konstruktywne uwagi. Wszystko po to, żebym zatańczył jak najlepiej. Czułem wsparcie, a nie zazdrość. I tak powinno być. W końcu jesteśmy zespołem.

Paszport do przyszłości

Potwierdza to Paweł Koncewoj, solista PBN, który urodził się jako Pavel Kantsavy w Berezynie na Białorusi. Pawłem jest od 14 lutego 2012 r., kiedy prezydent Bronisław Komorowski nadał mu polskie obywatelstwo. Dobra data na wyznanie miłości do nowej ojczyzny. Koncewoj (perfekcyjnie mówi po polsku) uśmiecha się tylko i przyznaje, że polski paszport, w odróżnieniu od białoruskiego, bardzo ułatwia życie. Szczególnie komuś, kto chce, a wręcz musi podróżować po świecie. Szkołę baletową (jedyną w kraju) skończył w Mińsku, gdzie przeniosła się jego rodzina. Wysłała go tam mama, choć ojciec marynarz też nie miał nic przeciwko. Egzaminy były bardzo trudne, trwały trzy dni. O jedno miejsce ubiegało się ponad 30 osób. Ale się udało. Kończąc szkołę, Koncewoj myślał, jak uciec z Białorusi, bo nie chciał tańczyć w tamtejszym Narodowym Teatrze Wielkim Opery i Baletu, który do najlepszych nie należy. Polska publiczność mogła się o tym przekonać w grudniu zeszłego roku, kiedy białoruski balet zaprezentował na deskach naszego Teatru Wielkiego koszmarną "Aniutę" na podstawie "Anny na szyi" Antoniego Czechowa w reżyserii i z choreografią Władymira Wasiliewa.

Azylem dla Koncewoja okazał się balet prowadzony w rosyjskim Krasnodarze przez Jurija Grigorowicza, tancerza i choreografa, który przez ponad trzy dekady, do połowy lat 90., kierował słynnym Teatrem Bolszoj w Moskwie. - To była świetna szkoła prowadzona przez wielkiego artystę - wspomina Koncewoj. - Ale plan był oczywiście taki, żeby wyjechać gdzieś na Zachód i z piątką tancerzy (z tej piątki czwórka jest dzisiaj w PBN) wyjechaliśmy w 2007 r. do Lublina, by tańczyć w balecie tamtejszego Teatru Muzycznego. To było jednak nieporozumienie i szybko uciekliśmy na audycje do Warszawy. Jak się okazało - udane. Jeszcze w tym samym roku dołączyłem do zespołu Polskiego Baletu Narodowego, a po dwóch latach zostałem solistą.

Paweł Koncewoj przyznaje, że wraz z partnerką Martą Fiedler (pierwszą solistką PBN) zaczynają coraz częściej myśleć o tym, co będzie, jak przestaną tańczyć. - Teraz mam 26 lat, ale zaraz będzie 35 i koniec - mówi. - Myślimy z Martą o założeniu rodziny, ale trzeba ją przecież jakoś utrzymać. Pytanie: jak to zrobić, kiedy przestaniemy tańczyć?

Może więc nie było warto? - Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że robię coś innego. Mimo że łatwo nie jest. Ćwiczenia i próby mamy codziennie od rana do wieczora, potem występujemy. Często się zdarza, że wolne mamy tylko poniedziałki. Ale i tak nie zamieniłbym baletu na nic.

- Tak mówi każdy, kto tańczy w balecie, bo balet to miłość na całe życie, choć trudna - dodaje Renata Smukała. - Ja w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie mam przyjaciół spoza tego świata. Bo przyjaźnie trzeba pielęgnować, poświęcić im czas, a jak tu znaleźć wolne przy takim trybie życia? Nawet mój mąż, bo wiecznie nie było mnie w domu, był zazdrosny o balet.

Kreacjoniści

Wiosną, oprócz regularnych prób do spektakli, zespół Polskiego Baletu Narodowego uczestniczy od kilku lat w warsztatach choreograficznych "Kreacje". Pomysł, by tancerze i tancerki sami wymyślali choreografię, dobierali muzykę i produkowali cały spektakl, przywiózł z Amsterdamu do Warszawy dyrektor Krzysztof Pastor: - Kiedy w 2009 r. zacząłem kierować baletem, zauważyłem, że nie ma tu żadnej twórczości choreograficznej. Postanowiłem wypełnić tę lukę przez wprowadzenie do naszego repertuaru "Kreacji". Powiedziałem nawet, że jeśli w ciągu kilku lat z Polskiego Baletu Narodowego wyjdzie jakiś choreograf, to będę spełniony. Spełniony nie jestem, ale kilku utalentowanych choreografów się pojawiło.

Jednym z nich jest Robert Bondara, koryfej PBN, którego balet "When You End and I Begin" do muzyki Pawła Szymanowskiego, przygotowany na pierwszych "Kreacjach", został włączony do repertuaru Polskiego Baletu Narodowego. Obecnie Bondara pracuje nad baletem "Ciurlionis" Giedriusa Kuprevićiusa, który za miesiąc będzie miał premierę w Litewskim Narodowym Teatrze Opery i Baletu w Wilnie. Jak widać, idea przeflancowania na nasz krajowy grunt holenderskich patentów sprawdziła się świetnie, polski balet ma się coraz lepiej. - Nic ma co ukrywać, nie jesteśmy jeszcze baletowym centrum świata - mówi dyrektor Krzysztof Pastor. - Ale mamy bardzo dobry, ambitny, dynamiczny zespół i interesujący repertuar. Cały czas pracujemy nad tym, żebyśmy rozwijali się i byli najlepsi, ale jak powiedział Michaił Barysznikow: "W balecie perfekcja jest tylko teorią".

Na zdjęciu: "Sen nocy letniej", choreogr. John Neumeier

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji