Zimowy sad
Kiedy dwa lata temu ten reżyser z pokolenia trzydziestolatków wystawił w Poznaniu dramat Koltesa "Roberto Zucco", pisałem, że jego nazwisko trzeba zapamiętać. Później narzekałem na "Elektrę'" w jego reżyserii w warszawskim Teatrze Dramatycznym, chociaż idea, aby przenieść grecką tragedię w epokę wojen domowych na Bałkanach, była mi bliska. Dzisiaj miło mi państwa poinformować, że najnowsza inscenizacja Krzysztofa Warlikowskiego przekracza daleko oczekiwania, jakie złośliwy i wiecznie niezadowolony krytyk może mieć w stosunku do dzisiejszego polskiego teatru.
Krzysztof Warlikowski nie tylko rozumie Szekspira lepiej niż większość polskich reżyserów, którzy się za sztuki stratfordczyka biorą. Nie tylko rozumie istotę teatru, łączącego wysublimowaną poezję dla wysoko urodzonych, którzy w londyńskim teatrze The Globe mieli miejsca na balkonach, z grubymi żartami dla tłumu na parterze. Nie tylko potrafi wydobyć wielkość i całą nędzę szekspirowskich bohaterów. On jeszcze umie przeprowadzić ponad czterema wiekami mocną linię od teatru elżbietańskiego do współczesności. Jego Szekspir urodził się po Czechowie - to widać w każdej minucie poznańskiego przedstawienia.
Gorzka baśń
"Zimowa opowieść" to fantastyczna baśń z tańcami, scenami pasterskimi, śpiewami i na scenie Teatru Nowego zaczyna się jak bajka, albo lepiej: jak wigilijna opowieść. Sypie sztuczny śnieg, w tle obraca się choinka, spod sceny wyłażą muzycy, grając na dętych instrumentach sentymentalną melodię. Błazen zakłada swoją błazeńską czapkę, królewski syn Mamiliusz dostaje konia na biegunach, a królowa Hermiona - dziecinny wózek. To baśń. W końcu Czechy Szekspira leżą nad morzem, a bohaterowie umykają śmierci. Ale Warlikowski nie zatrzymuje się na poziomie teatralnych cudów, którymi można się bawić, kiedy ma się za scenografa kogoś obdarzonego taką inwencją i wyobraźnią jak Małgorzata Szczęśniak. W drugiej części odkrywa gorzką stronę "Zimowej opowieści". Swoją chorobliwą zazdrością król Leontes doprowadził rodzinę do katastrofy. Żona i syn umarli, wygnana córka zaginęła. Czas, którego gra Błazen (Krystyna Feldman), jest jednak litościwy - po 16 latach zaginieni odnajdują się, poróżnieni godzą się. Lecz w scenie pojednania i przebaczenia nie ma ani krzty radości. Postarzali, posiwiali, zmęczeni przegranym życiem bohaterowie nie mają siły na radość. Ta "Zimowa opowieść" przywodzi na myśl Czechowa nie tylko dlatego, że bohaterowie noszą stroje z przełomu wieków. Tak mogłaby się kończyć inscenizacja "Wujaszka Wani" albo "Wiśniowego sadu" - sceną gorzkiej rezygnacji.
Między dworem a prowincją
Na każdym kroku ten teatr pozbawia nas złudzeń. Sceny pasterskie, które zazwyczaj przedstawiano w klimacie sielanki, u Warlikowskiego mają posmak pierwotnej orgii, do czego przyczynia się gwałtowna, ekstatyczna choreografia Wojciecha Misiuro. Święto pasterzy? To wygląda jak końcówka jakiejś pijanej zabawy na prowincji! Cudownie uratowana od śmierci córka królewska Perdita, obecnie pasterka, tańczy w gumiakach pogo z księciem Floryzelem, wieśniacy wyrywają sobie mikrofon, do którego plotą bzdury, i rapują, grzmi orkiestra, a w tle kiwa się na sznurze wypruta zwierzęca tusza, z której wylewają się wnętrzności. Z jednej strony ułożony, ale zakłamany i oparty na nienawiści dwór, z drugiej - prymitywne, ale autentyczne życie prowincji. Taki wybór mają młodzi bohaterowie "Zimowej opowieści". Wybierają dwór - i w tym jest również gorzka ironia, bo przecież ani Floryzel z fryzurą "na irokeza" nie pasuje w świecie fraków i spodni z lampasami, ani Perdita z manierami dziewczyny z prowincji nie ma czego tu szukać. Choćby nie wiem jak się starała i tak będzie krzywić nogi w butach na obcasie.
Aktorstwo uczciwe
Tę precyzyjną inscenizację zespół Teatru Nowego gra uczciwie i chociaż nie ma tu aktorstwa wybitnego, to wszystkie niuanse dochodzą bez przeszkód. Rolą, która unosi pierwszą część spektaklu, jest Hermiona Antoniny Choroszy - rozpięta dramatycznie między naiwnie uśmiechniętą, ufną żoną i dziwką w czerwonej halce, którą robi z niej w scenie sądu mąż. Aktorka gra z pasją poniżenie i niezasłużone cierpienie Hermiony. Mirosław Konarowski grający Leontesa trafił we właściwą strunę histerii, która jest główną cechą tego opętanego zazdrością mężczyzny. W drugiej części scena należy do Agnieszki Różańskiej która w roli Perdity łączy urodę z charakterem i temperamentem. Nie mógłbym zapomnieć o Krystynie Feldman - mistrzyni epizodu - której nikt nie dorówna szczerością. Kiedy zdejmuje czapkę Błazna i podchodzi do rampy, żeby wytłumaczyć widzom zawikłaną intrygę, wielki spektakl zmienia się w kameralną rozmowę między przyjaciółmi. Na koniec o muzyce Pawła Mykietyna. Ten młody kompozytor zdobywa polskie sceny jedną po drugiej, bo rozumie, że muzyka w teatrze ma być nie ilustracją, lecz jednym z bohaterów. Bez jego wędrownej orkiestry dętej nie byłoby spektaklu.