Artykuły

Liberałowie i cykliści

Nowa premiera Mikołaja Grabowskiego to próba współczesnego moralitetu. Choć dziś do nieba przemyca się grzeszników, a piekło strajkuje, spektakl nie grzeszy inscenizacyjną finezją.

Napisany w 1958 roku "Biedermann i podpalacze" to sztuka o zagrożeniach demokracji. W mieście rośnie lawinowo liczba podpaleń, za które odpowiedzialni są osobnicy poruszający się na dwóch zardzewiałych rowerach. Mimo to bohater Frischa, stateczny i dobrze sytuowany producent z branży kosmetycznej, tytułowy Biedermann (Mariusz Wojciechowski), przyjmuje pod swój dach dwóch domokrążców - eksatletę Schmitza (Maciej Jackowski) i ekskelnera Eiseringa (Zbigniew Ruciński). Panowie zamieszkują na strychu kamienicy, dość szybko zamieniając go w skład łatwo palnych materiałów (benzyna, pakuły) i nie kryjąc wcale swych zamiarów, szykują już lont i spłonkę.

Jednak osią konstrukcyjną swego dramatu czyni Max Frish nie detaliczny opis haniebnego procederu podpalaczy, ale reakcje właściciela domu - Biedermanna - na zagrażające mu niebezpieczeństwo. Cóż robi Biedermann? Czy wyrzuca ich z domu i wzywa policję? Skądże, bohater zaprasza podpalaczy na obiad (pieczona gęś z brytfanny, wino), wypija z nimi bruderszaft, po czym - mimo początkowych oporów - wręcza im bez większych ceregieli pudełko zapałek.

Max Frisch pisząc przed lary ów dydaktyczny dramat, myślał o tolerowanym w demokracji, a w końcu przynoszącym jej zgubę faszyzmie. W najgłośniejszej polskiej realizacji "Biedermanna...", wyreżyserowanej przez Erwina Axera w Teatrze Współczesnym w 1959 roku, również chodziło o faszyzm i inne pełzające ekstremizmy, choć zapewne wielu widzów odpierało metaforyczną warstwę sztuki jako ostrzeżenie przed komunizmem. O czym to jest dzisiaj? Ano o liberalizmie. Zwłaszcza w sferze wartości.

Reżyser krakowskiego przedstawienia Mikołaj Grabowski zdecydował się uzupełnić dramat o traktowany rzadko jako integralną część sztuki epilog dopisany przez Frischa kilka lat po prapremierze "Biedermanna". Akcja epilogu rozgrywa się w piekle, Biedermann i jego żona zginęli w pożarze, a teraz czekają na bilans swego życia, wyrok, czy byli "dobrymi ludźmi".

Wbrew stylistyce swoich ostatnich przedstawień Mikołaj Grabowski nie aktualizuje Frischa, nie interesuje go to, kim mogą być dzisiaj podpalacze. Czytając "Biedermanna" przez finał w piekle interesuje go głównie światopogląd i etyka bohatera. Jego współczesny "Każdy" jest letni, nie grzeszy bardziej niż inni i nie chce być zbawiony, ale mieć wreszcie święty spokój. Grabowski próbuje wydobyć i ośmieszyć życiowy konformizm i nowoczesne myślenie o wolności posunięte do ostatecznych granic. Biedermann woła wręcz: "Ja mam prawo nic nie myśleć!". W "liberalnym" świecie Grabowskiego wszyscy kłamią i oszukują do tego stopnia, że najniebezpieczniejsi są właśnie szczerzy przestępcy. Nikt im nie wierzy, nikt nie bierze poważnie, dlatego mogą działać bezkarnie.

Na scenie niby wszystko w porządku - tekst przemyślany, utrzymana konsekwencja inscenizacyjna, w zasadzie poprawne role aktorów, ale próżno szukać w "Biedermannie i podpalaczach" klimatu arcydzieła, a czasem jest w nim nawet potwornie nudno.

Wydaje się, że pewnych scen teatr Grabowskiego nie udźwignie. Albowiem Grabowski opiera zwykle swój teatr na szarży i dosadności, "waleniu po polskich pyskach". A tu się tak nie da, przynajmniej pierwsza część sztuki Frischa musi być kreślona finezyjną psychologiczną kreską. Toteż temperaturę typowego teatru Grabowskiego mają tylko sceny obiadu na cześć Eiseringa i Schimtza, w których dochodzi do głosu zdolność reżysera do połączenia groteski i rodzajowości. Grabowski jest sobą, kiedy inscenizuje chóralne odśpiewanie wulgarnej piosenki o kasztanach, wypadających gąsiorom wiadomym otworem, i sekwencję, w której Schmitz udaje ducha, a kulturalni państwo Biedermann - bywalcy festiwalu teatralnego w Salzburgu - zastanawiają się, w jakim spektaklu to widzieli. W pozostałych fragmentach jest znacznie gorzej.

Epilog, który posłużył za pretekst do sięgnięcia na nowo po Frischa, okazuje się właściwie niepotrzebny, skeczowy i płaski, nawet o klasę lub dwie gorszy od reszty spektaklu. W dodatku zdecydowanie gorzej grają w nim, zasługujący dotąd na pochwały, aktorzy Maciej Jackowski i Zbigniew Ruciński.

Najciekawiej wypada dobra, bo funkcjonalna scenografia Tyszkiewicza. Scena przedstawia pokój z ruchomą ścianą, która, przesunięta przez Strażaków, odsłania wnętrze stryszku zapełnionego beczkami z benzyną. A także importowany z greckiego dramatu chór Strażaków (jakby personifikacja sumienia bohatera), który jest równocześnie groteskowym domownikiem Biedermannów. Ten kapitalny chór (Andrzej Kierc, Piotr Grabowski, Błażej Peszek, Błażej Wójcik) skanduje swoje parodystyczne kwestie w różnych tempach i tonacjach, nikogo nie dziwi jego obecność w mieszczańskim salonie: Mariusz Wojciechowski, jego żona czy Schmitz kłaniają im się na dzień dobry. Strażacy pilnie śledzą kontakty Biedermanna z podpalaczami, nawołują do czujności, sami przejawiając jednak absolutny brak zorganizowania i inercję.

Nie jest tajemnicą, że miał ten spektakl w Słowackim robić kto inny, dopiero kilka miesięcy temu Mikołaj Grabowski zmuszony był przejąć go i ukończyć. Chyba niepotrzebnie, choć zdawałoby się, że to temat dla niego. W efekcie realizacja Grabowskiego jest jednak reżyserską porażką, brak jej lekkości, dowcipu i przewrotności. W finale przedstawienia zmienia się w sztampowe, mentorskie, excusez le mot, ględzenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji