Walnięta parafia
Narobili hałasu. - Pewna pani miała do mnie pretensje, że prapremiera nowego tekstu Mrożka odbywa się w Genui, a nie w Polsce; gdyby wiedziała, co to za sztuka, nie zadawałaby takich pytań - mówił Jerzy Stuhr. - Napisałem tę sztukę - dodawał Sławomir Mrożek - jako człowiek całkowicie wolny, nie myśląc o tym, czy przejdzie, czy nie przejdzie. Co rodacy pomyślą, a czego nie pomyślą. A teraz albo powinienem spakować walizki, wyjechać gdzieś i przeczekać, albo...
"Wielebnych" Mrożek stworzył przed pięcioma laty, na konkurs dramaturgiczny Onassisa. Przez długi czas wzdragał się przed publikacją w Polsce; gdy się ukazała - w "Dialogu" i w książce - żaden teatr nie kwapił się do wzięcia jej w próby. Być może niepokojący zdawał się rzeczywiście pomysł wyjściowy: skierowanie do ewangelickiej placówki otrzymują dwaj niezbyt typowi księża. Pierwszy jest przechrzczonym Żydem, drugi - kobietą, zaś sama parafia jest, mówiąc słowami autora, także trochę walnięta. Farsowe perypetie w cieniu ołtarza mogły budzić lęk przed gniewem opinii publicznej w katolickim kraju. Czy zasadny?
A gdzież tam! Przeczulenie rodzimych pobożnisiów od dawna lokuje się bez wyjątku w sferze symboli - nie semantyki. Na scenach, w kinach, w książkach można znaleźć mnóstwo bluźnierstw, które nie wywołują żadnej reakcji, ponieważ polemika z nimi dotykać musiałaby głębokich sensów wiary. Larum podnosi się wtedy, gdy zachodzi domniemanie, że zaatakowano symbol - i to symbol rozumiany prościutko, bez cudzysłowów i nawiasów. Gdy ogłupiały cham ścina kosą głowę świątkowi albo gdy włoski plastyk przygniata papieża (też notabene redukowanego do wymiarów świątka) meteorytem. Co w tamtym wizerunku kapłana dźwigającego się spod nadludzkiego cierpienia było uwłaczającego? Najwyżej kicz; żeby jednak ujrzeć papieża sprofanowanego kiczem, nie trzeba leźć do Zachęty - starczy kiosk z dewocjonaliami. W "Wielebnych" żaden atrybut religijny nie doznaje uszczerbku - więc nijakich wyklinań nie będzie. A że ani w pretendentach, ani w ich owieczkach nie ma nawet śladu przeżyć i myśli transcendentnych? Że wielebni konkurują o biurko proboszcza tak, jakby walczyli o zwykłą posadę; kierują się chęcią zdobycia życiowej stabilizacji, ambicjami, nawet kompleksami - ale misją kapłańską w żadnym stopniu? To zapewne nikogo nie dotknie, nie sprowokuje do protestu - a w tym punkcie właśnie Mrożkowe oskarżenie brzmi najdobitniej.
Parafialny świat jest doszczętnie zsekularyzowany. Wielebna Gloria Burton zda się jedynie ambitną, przećwiczoną w dialektycznym odwracaniu kota ogonem mądralą; przebojowość i pasja porządkowania świata prowadzi ją pod tradycyjny i mało święty adres: do łóżka. Niewymyślny (niedający szans aktorce - Ewie Kaim) zda się ten portrecik; jeśli przed czymś Mrożek miałby zmykać z Krakowa, to najprędzej przed ekskomuniką zakonu sióstr feministek.
Ciekawiej wypada motywacja wielebnego Ryszarda Blooma. Koloratka jest dlań radykalną ucieczką od dylematu: Żyd akceptujący swoje żydostwo versus Żyd odcinający się od niego. Dylematu, w którym jednako upokarzające są oba wyjścia, ponieważ upokarzający jest już sam dylemat - zwłaszcza gdy żydowskość nie jest ani kwestią religijną, ani mentalną, ani nawet rasową (Żydem jest ten, którego Żydem się mianuje), jest natomiast narzędziem kwalifikowania do określonej kategorii. Jest gębą przyklejaną arbitralnie, gębą, od której - inaczej niż u Gombrowicza - nie ma ucieczki w inną gębę.
Wywód nieszczęsnego księdza, pragnącego za wszelką cenę przestać być Żydem i przestać być nie-Żydem jednocześnie, jest olśniewającym przykładem Mrożkowej publicystyki. Ale paradoksalnie jest także elementem słabości sztuki, w której felietonowe perełki nie składają się w dramaturgiczną całość; trudno budować z nich sytuacje sceniczne i postacie. Co doskwiera zwłaszcza przy braku doświadczenia aktorskiego; Piotr Grabowski sprawia chwilami wrażenie, jakby odkładał swego Blooma na stronę i referował niby lektor autorskie spostrzeżenia.
Sztuce, której słabościom konstrukcyjnym sam pisarz nie zaprzecza, nie pomogła stylistyka spektaklu Jerzego Stuhra. Reżysera wyraźnie pociągnęła szansa mówienia w błazeńskim tonie o sprawach serio, sięgnął jednak po komediowość najprostszą, sitcomową. Nie próbował szukać metafory, dystansu, skrótu, ograniczył się do środków dosłownych, niekiedy skutecznych (zabawna Małgorzata Hajewska-Krzysztofik jako tępa szara eminencja parafii), w sumie jednak płaskich. Drugoplanowe postacie grane przez samego Stuhra i Dorotę Pomykałę nakreślone zostały jedną, bardzo już grubą kreską; Anna Polony w roli ekscentrycznej żydowskiej ciotki wzbudzała salwy śmiechu, zachwycając temperamentem, ale i ostatecznie grzebiąc szansę na sensowne proporcje między farsą a niepokojem.
Narobili hałasu - na próżno. Nie przydadzą się spakowane walizki, nie będzie świętego oburzenia. Premiera w Starym przemknie jako niezbyt istotna, w wielu partiach inteligentna, w całości niezborna krotochwila. Czy jedynie na taki wymiar refleksji stać nas dziś w teatrze? W chwilach (licznych niestety) dłużyzn krakowskiego spektaklu tłukła mi się w myśli sztuka diametralnie różna od "Wielebnych", utrzymana w tonie sarkastycznego serio - która w dobie jedwabieńskich i innych traum nabiera palącej aktualności, ponieważ niezwykle celnie pokazuje ich podglebie. Pół-partyzant, pół-bandzior ugania się tam za Żydami, wielcy duchem odchodzą w wieczność, nikczemni gubią wstyd własnych kompleksów, szczytne hasła zmieniają się w karykaturę, a porządnym zostaje kodeks zredukowany do minimum. Trzeba być uczciwym i tyle - głosi jedyne przykazanie. Tę sztukę Mrożek napisał dwadzieścia lat temu. Nazywała się "Pieszo". Dlaczego nie ma teatru, który - z oczywistego obowiązku - wstawiłby ją na afisz właśnie dziś?