Lewa ręka mistrza
" Wielebnych " Mrożek napisał lewą ręką, ale w polskim kontekście ta sztuka brzmi bardzo odważnie
Kilka lat temu multimiliarder Onasis ogłosił zamknięty konkurs na sztukę teatralną. Za pierwsze miejsce dawał 250 tysięcy dolarów, za drugie 200, za trzecie 150. W konkursie wystartowało 1,5 tys. autorów, wśród nich Sławomir Mrożek z "Wielebnymi" napisanymi po angielsku. Mrożek nagrody nie dostał, ale w styczniu 2001 r. sztuka miała prapremierę światową w teatrze w Genui we Włoszech. Reżyserował ją Jerzy Stuhr, były reżyser Starego Teatru w Krakowie. Pięć miesięcy później, 23 czerwca, oglądaliśmy polską prapremierę "Wielebnych". Wyreżyserował ją również Stuhr, wracając po latach do Starego Teatru (także jako aktor - zagrał w sobotę profesora Wilkinsona). Sztuce przyglądał się Mrożek, który też po latach wrócił do Starego - choć od powrotu z Meksyku mieszka w Krakowie, po awanturze wokół premiery "Miłości na Krymie" w Starym Teatrze (1993 r.) jego sztuk nie grano.
Na widowni był też Jerzy Jarocki, niedoszły, choć wcześniej wymarzony przez autora reżyser "Miłości na Krymie" w Starym Teatrze. To on był adresatem słynnych dziesięciu punktów, w których Mrożek jak niepodległości bronił przed ingerencją reżyserską każdego słowa swojego dramatu. Na premierę przyjechał z Paryża Andrzej Seweryn. Co zobaczyli Jarocki, Mrożek i Seweryn?
"Wielebni" w reżyserii Stuhra to dobrze skrojona tragifarsa, w której każde słowo i aktorski gest podporządkowane są muzycznemu rytmowi widowiska. Jak u młodego Czechowa - jeżeli na ścianie wisi strzelba, wiadomo, że musi wypalić w ostatnim akcie. Z małą tylko zmianą - w spektaklu Stuhra rolę strzelby odgrywa błyszcząca torebka, z którą się obnosi przez pełne dwie godziny Mrs Simpson (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik).
Kiedy dochodzi do finału, torebka na chwilę znika w reklamówce. Gdy pani Simpson na powrót ją wyjmuje, błyszczący przedmiot okazuje się urządzeniem przypominającym czarną teczkę z guzikami do odpalenia bomby atomowej. I tak jest ze wszystkim w tej sztuce - przeładowana, pozornie dziewiętnastowieczna scenografia, w której można by zagrać "Tango" Mrożka, składa się z samych znaczących elementów, takich jak wiszący na ścianie portret poprzedniego proboszcza, który na końcu okazuje się ofiarą grasującej w parafii sekty. Zadręczony proboszcz ma godnych następców - wielebnego Richarda Blooma (Piotr Grabowski) i wielebną Glorię Burton (Ewa Kaim) - przybyłych do objęcia tej samej parafii.
Mrożek napisał "Wielebnych" lewą ręką. Jednak jest to ręka mistrza. Rzeczywiście, autor, który idzie jak burza w pierwszym i drugim akcie, pogubił się pod koniec sztuki. Doprowadził realność do takiego absurdu, że w finale, by ratować farsę przed tragedią, zastosował zabieg deus ex machina w postaci desantu helikoptera z ciotką Różą na pokładzie.
Z tym finałem nie poradził sobie też Stuhr, ciągnąc go jak flaki z olejem, mnożąc grepsy, gubiąc tak gładko wcześniej wybijany rytm przedstawienia. Jednak obaj zrobili coś, co dla mnie jest bardzo ważne. W kraju, w którym dowcipy o Żydach powtarzają profesorowie i klienci magla, w którym słowo "Żyd" znaczy dla niektórych nadal to, co w Ameryce jeszcze przed paru laty znaczyło słowo "czarny", zdecydowali się na mówienie o tym wszystkim w tonie buffo. I tak tą nierówną sztuką ("Tango" to nie jest - twierdzi sam Mrożek) i tym nierównym, czasami tracącym XIX wiekiem, spektaklem doprowadzili do oczyszczenia przez śmiech. To prawda, inni też to robią, ale oni zrobili to na scenie bardzo starego teatru, który parę miesięcy temu do swojej oficjalnej nazwy dołożył słowo "narodowy".