Artykuły

Oddaliśmy telewizor do PCK

- Dzięki temu zyskaliśmy czas na czytanie książek i gazet. Mamy też internet. Słuchamy bardzo dużo muzyki, bo zrobiła się dla niej przestrzeń - mówi GRZEGORZ GROMEK, aktor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie.

Szukałam o panu informacji w internecie i odkryłam, że jest pan właścicielem wyjątkowo krótkiej, jednozdaniowęj biografii: Absolwent Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka przy Teatrze im. Jaracza w Olsztynie". Czy mógłby pan wzbogacić ją o kilka szczegółów?

- (śmiech) Cóż, rzeczywiście ukończyłem to studium. Nigdy nie startowałem do żadnej innej szkoły teatralnej. Dwa lata mieszkałem w Warszawie, ale pochodzę z Olsztyna. Moja rodzina też pochodzi z Olsztyna i spod Olsztyna. Czuję się więc stuprocentowym Warmiakiem. We Wrzesinie co drugi dom należał lub należy do mojej rodziny, a reszta była Bergmannów, przodków mojej koleżanki z teatru - Marzeny Bergmann.

Ona też pracowała w Warszawie i przyjechała do Olsztyna. Dlaczego pan nie został w stolicy?

- Warszawa mi nie podeszła. Najpierw wylądowałem w teatrzyku objazdowym dla dzieci.

Wystawialiśmy bajki i nawet to mi się spodobało. Stwierdziłem wówczas, że w Olsztynie jest szkoła dla aktorów i mogę spróbować się do niej dostać.

Czy teatr był pana jedynym zainteresowaniem i od dzieciństwa chciał pan zostać aktorem?

- Chciałem być cukiernikiem, mistrzem świata w rzeźbie w czekoladzie.

I...?

- I okazało się, że mam dwie lewe ręce.

Ale próbował pan, czy było to marzenie teoretyczne?

- Próbowałem. Byłem uczniem technikum gastronomicznego.

Co panu nie wychodziło? Czy kulinarne mistrzostwo nie jest po prostu kwestią praktyki?

- Upieczenie zwykłego ciasta jest proste. Ale ja chciałem rzeźbić, tworzyć arcydzieła, startować w mistrzostwach świata, które odbywają się w Szwajcarii. Okazało się jednak, że nie nadaję się na rzeźbiarza.

Wskoczył pan w teatr.

- Nie od razu. Nigdy nie byłem spokojnym dzieckiem. W szkole pomagała mi nauczycielka Ewa Radziwinowicz, żona Wacława Radziwinowicza, znanego dziennikarza. Ratowała mi tyłek. Miałem dredy, prowadziłem zespoły, co nie było dobrze widziane, ona wysyłała mnie na konkursy recytatorskie. To była dobra "podkładka", żeby mnie bronić. Konkursy były zresztą świetną zabawą.

Z czekoladą panu nie wyszło, ale muzykę pan komponuje.

- Zrobiłem muzykę do kilku przedstawień. W Jaraczu do dyplomu. Znam nuty, ale gram amatorsko, przy ognisku.

W informacji o panu na stronie Skene pod hasłem języki napisano: "angielski US". Naprawdę mówi pan z amerykańskim akcentem?

- Oni tam piszą takie rzeczy, że sam czytam je czasem ze zdumieniem.

Napisali jeszcze: "średni wzrost, średniej postury, szary Kowalski, ale to pozór, dynamit na scenie, skupiony na ekranie". Jak to jest ze sceną i ekranem?

- Mam już za sobą debiut na dużym ekranie. Andrzej Barański nakręcił film "Księstwo" na podstawie prozy Zbigniewa Masternaka. To młody człowiek, ciekawie piszący. "Księstwo" to opowieść o chłopaku, który wyrywa się ze wsi do miasta, dostaje się na studia prawnicze, ale jego "amerykański sen" się nie spełnia. Wraca na kielecką wieś.

Kogopan tam zagrał?

- Szefa lokalnej bandy wioskowej. Film jest już po premierze. Niestety, problemy są z dystrybucją. "Księstwo" można ściągnąć legalnie z Chomika i obejrzeć.

Grał pan też w serialach, ale rozumiem, że woli pan teatr.

- Aktorstwo filmowe i teatralne to są dwa różne zawody, dwie różne góry. Są koledzy, którzy w filmach grają świetnie, a nie zawsze sprawdzają się w teatrze.

Na czym polega specyfika teatru?

- Tu ma się pełną kontrolę nad tym, co powstaje. W filmie aktor nie ma nic do powiedzenia. Nie wie, jaki będzie montaż, jaka muzyka. Nie jest nawet pewien, czy jego sceny w ogóle wejdą. W teatrze ma się wpływ na wszystko.

Zawsze?

- O ile jest się partnerem dla reżysera, a nie tylko aktorem, który wchodzi na scenę, odgrywa swoje i schodzi. Jeżeli ma się chęci i ambicje, to bierze się byka za rogi. Ale są aktorzy, którym na tym nie zależy.

Panu zależy?

- Bardzo. Jestem człowiekiem, który żyje tą pracą od rana do nocy.

Teraz bardzo pana chwalą za dwie role: Nikodema Dyzmy i rolę w "Dwadzieścia minut z aniołem ". Jak było z Dyzmą? Trudno?

- To była kobyła! Największe wyzwanie, żeby zmierzyć się z Dyzmą granym przez Romana Wilhelmiego. Ale nie o to chodziło, żeby się z nim ścigać, bo nie sposób go prześcignąć. Na szczęście nasz "Dyzma" powstawał w teatrze, a nie w filmie i nam się udało. Udało się, bo miałem bardzo dobrego partnera w osobie reżysera i mieliśmy do dyspozycji wszystkie środki teatralne. Mogliśmy się bawić i treścią, i formą, i metajęzykiem, którego używa się w teatrze i który umożliwia niedoslowność.

Co pan myśli o Dyzmie jako zjawisku społecznym?

- To jest niedobry człowiek, człowiek ze złą krwią, ale też szczwana bestia. Książka jest przedwojenna, ale nadal, niestety, aktualna. Opowieść o Dyzmie jest gogolowska. Śmiejemy się z niego, ale wiemy, że pozwalamy na to, by mógł funkcjonować wśród nas. A bierność jest najgorszą formą nazizmu. Powoduje, źe rodzą się największe demony. Gdyby przed II wojną wszyscy przeczytali "Mein Kampf", to może nie byłoby takiej tragedii.

UDołęgi-Mostotmcza są jednak jeszcze jakieś elity, arystokracja, ziemiaństwo, tzw. stare pieniądze. Dzisiaj takich ludzi nie ma, choć Mostowicz był i wobec nich bezlitosny.

- I miał powody. "Dyzmę" napisał po tym, jak został pobity przez swoich politycznych przeciwników. W 1927 roku został porwany z ulicy w Warszawie, wywieziony do Janek, pobity w lesie i wrzucony do dołu. Od śmierci uratował go przejeżdżający furmanką chłop. Cieszy mnie, że nie zrobiliśmy teatru elitarnego, ale spektakl dla zwykłych ludzi. Dla mnie miernikiem są moi rodzice. Zapraszam ich na spektakle i jeśli dobrze się bawią, to znaczy, że jest okey.

Nie sądzi pan, że teatr jest jednak sztuką elitarną?

- Ja mam zapędy lewicowe i uważam, że trzeba robić sztuki dla zwykłych ludzi, co nie znaczy że mają być pozbawione treści i formy. Ukazał się niedawno zbiór tekstów Jerzego Grotowskiego. Jestem wielkim fanem tego praktyka i teoretyka teatru i uczniem jego ostatniego ucznia - Przemysława Wasilkowskiego. On ostatnie lata życia Grotowskiego spędził z nim w Pontederze. Współpracuję z Wasilkowskim od kilkunastu lat.

Słucham pana i chcę zaprotestować, bo akurat teatr Grotowskiego nie był dla "zwykłych" ludzi ani nawet dla zwykłych aktorów.

- Tak, bo Grotowski stworzył sekciarską kulturę teatru. Jej wyznawcy nie mogą być w teatrze, a potem wyjść na obiad i zająć się czymś innym. Teatr wypełnia całe ich życie.

Ale obiad czasem trzeba zjeść.

- Czasem jego aktorzy coś jedli, choć musieli stosować odpowiednia dietę.

Metoda Grotowskiego, który wymagał od aktorów maksymalnego, morderczego zaangażowania i poświęcenia, była krytykowana, między innymi za to, że wyniszcza aktorów.

- Jak każdy narkotyk. Tak się dzieje nawet w zwykłym teatrze. Podczas prób do "Dyzmy" robiłem remont w domu, urodziła mi się córeczka, a ja mimo wszystko siedziałem do nocy w teatrze. Oczywiście mogłem przychodzić na próby o godzinie 10, później o czternastej, ale wtedy ta sztuka by się nie udała. Byłaby letnia. A mam wrażenie, że się udała. Są komplety i zdarzają się oklaski na stojąco.

Czy pan przenosi te elementy "grotowszczyzny" do swojej pracy w tym "zwykłym" teatrze?

- Tego nie da się oddzielić. Nigdy nie mówię w domu, że idę do pracy. Żona (Milena Gauer - red.), która jest aktorką, też nie używa tego określenia. Mówimy, że idziemy na spektakl, na próbę, a nie, że do teatru. To jest oczywiste. Bo gdzie mamy iść?

Związek pary aktorów nie jest chyba prosty?

- Chyba nie, ale, odpukać, jesteśmy ze sobą 10 lat. Choć pracować ze sobą nie do końca lubimy. Zrobiliśmy razem świetne, moim zdaniem, przedstawienie "Noże w kurach" i tam już rzeczywiście szło na noże. Nie w kwestiach życiowych, że ktoś nie zaparzył herbaty, ale w kwestii interpretacji. Nie wiem, czy da się oddzielić teatr od domu. Może gdybyśmy teatr traktowali jako pracę i umówili się, że w domu o nim nie rozmawiamy...? Ale dla nas teatr to narowista rzeka, która nas porywa i ciągnie. Więc nie sposób wrócić do domu po próbie i powiedzieć: - Dobra, koniec.

I włączyć telewizor.

- Nie mamy telewizora. Dzięki temu zyskaliśmy czas na czytanie książek i gazet. Mamy też internet. Słuchamy bardzo dużo muzyki, bo zrobiła się dla niej przestrzeń. Oddaliśmy telewizor do PCK.

Wspomniał pan o książkach, więc zapytam, co pan czyta?

- Różne rzeczy. Jestem wielkim fanem Mariusza Sieniewicza. Bardzo lubię jego "Żydówek nie obsługujemy", "Spowiedź Śpiącej Królewny" i "Miasto szklanych słoni", choć ta lektura wymaga większego skupienia. Lubię Michała Witkowskiego i Michela Houellebecq'a. Czytam sporo dramatów. I klasykę, i współczesność. Żałuję, że nie da się przeczytać wszystkiego.

Wymienił pan Witkowskiego, autora powieści gejowskiej. Czy uważa pan, tak jak Joanna Szczepkowska, że w teatrze istnieje potężne lobby gejowskie?

- Nie wiem. Są dyrektorzy teatrów geje i lesbijki, są aktorzy geje, są też seksiści. Tak jak są ludzie, którzy chodzą razem na piwo, i tacy, którzy chodzą na piłkę. Wiadomo, że każda z tych grup będzie trzymała się razem, bo są sobie bliżsi. Jednak homofobiczne wypowiedzi wspierają tych, którzy używają homofobicznych argumentów w politycznej walce. I to jest niebezpieczne.

o

Grzegorz Gromek (ur. w 1981 roku), aktor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Zagrał m.in. Syna w "Pieszo" Mrożka, Kajko w "Kajko i Ko-koszu", Szlomę w "Sanatorium pod Klepsydrą", Oracza w "Nożach w kurach", Ellinga w "Ellingu", Filipa w "Żydówek nie obsługujemy", Iwana i Mateusza Lewitę w "Mistrzu i Małgorzacie". Teraz można go oglądać w "Karierze Nikodema Dyzmy i "20 minutach z aniołem". Bierze udział w nagraniach radiowych oraz offowych projektach teatralnych i muzycznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji