Sztuka Shaffera i teatr Skuszanki
POLSKA prapremiera "Królewskich łowów słońca" Petera Shaffera nie stanowi apogeum tak świetnego sezonu Teatru Polskiego. To zresztą w decydującej mierze nie wina wrocławskiego przedstawienia, lecz tekstu. Sztuka Shaffera dotarła do Polski poprzedzona legendą słynnej już inscenizacji londyńskiej. Było to - jeśli wierzyć krytyce - widowisko dużej miary i wielkiej atrakcyjności scenicznej. W ciągu jednego właściwie wieczoru w miarę znany, w miarę, sprawny angielski komediopisarz uzyskał nobilitację na dramaturga o światowym rozgłosie. Myślę jednak, że w tej cudownej metamorfozie jest coś z mistyfikacji. Autor ,,Królewskich łowów słońca" nie zaczął być pisarzem wybitnym. Włóżmy między bajki wszystkie łatwe odkrycia na ten temat, sugerujące, że autor tradycyjnych sztuk psychologicznych okazał się nagle twórcą o szerokich, nieznanych dotąd horyzontach i możliwościach. To przecież fikcja.
"Królewskie łowy słońca" są istotnie sztuką o szeroko zakrojonych ambicjach, próbą konfrontacji wartości dwóch kultur - indiańskiej, passywnej, a wiec skazanej na zagładę i europejskiej, uprawiającej równie zgubny kult siły i agresywności. Sam Shaffer stwierdza, że pisał swój utwór najpierw jako historyczna kronikę, lecz później stał się on jego "duchową autobiografią", ,,wyrazem własnych nadziei i obaw w stosunku do świata". Wszystkie te imponujące ambicje i zamiary nie są jednak wprost proporcjonalne do wartości tekstu. "Królewskie łowy słońca" stanowią wprawdzie materiał stwarzający niemałe możliwości widowiskowe, ale w warstwie treści, w warstwie znaczeń dają tylko bierny, banalny, a chwilami pretensjonalny opis upadku imperium Inków. Shaffer nie potrafi uniknąć tu wielu obserwacji drażniących powierzchownością i schematyzmem. Niemal cały świat konkwistadorów rysuje grubą, szablonową kreską. A jednocześnie nie zważając na to wszystko, ciągle natarczywie przypomina, że pisze sztukę intelektualną, pełną filozoficznych napięć.
Jedyny świeższy, ciekawszy psychologicznie akcent utworu wiąże się ze sprawą losów i postaw jego dwóch głównych bohaterów. Oto Pizzaro - hiszpański zbój i zdobywca, szyderca i sceptyk - pokonuje podstępem znacznie silniejszego, ślepo ufającego swej religii króla słońca - Atahualpę. Garstka konkwistadorów przynosi zagładę parowiekowej kulturze Inków. To już nie fikcja literacka, nie wymysł autora sztuki. To ironia historii, historii rzeczywistej. Tak przecież było w istocie.
Są w tekście Shaffera dwie naprawdę przejmujące końcowe sceny. Wszystko jest już jasne, nic nie może uratować króla Inków, jego śmierć to nieunikniona cena utrwalenia zwycięstwa Hiszpanów. Nawet odmieniony, przyjazny Atabualpie Pizzaro nie jest w stanie odwrócić wyroku. I wtedy wielki Inka, żeby ułatwić mu decyzję, i tak już przecież nieuchronną, zapewnia, iż zmartwychwstanie z pierwszymi promieniami słońca. Czy jest to z jego strony akt aż tak fanatycznej wiary, czy może tylko gest dumy i litości wobec drugiego człowieka? Za chwilę wyrok zostaje wykonany. Słońce wschodzi.
Wszyscy czekają na cud. Na cud, który nie następuje. "Oszukałeś mnie" - szepcze rozpaczliwie zwycięski Pizzaro. Jest w tym finale wypisane ostre, bolesne requiem dla wszystkich wiar i religii. W tym momencie sztuka Shaffera osiąga pewną czystość i siłę wyrazu.
Krystynę Skuszankę zafrapowały chyba tkwiące w tekście możliwości sceniczne. Dostrzegła w nim efektowną partyturę, szczególnie wygodny pretekst do operowania układem sugestywnych wizualnie i fonicznie rozwiązań. A warto od razu zaznaczyć, że zarówno strona plastyczna (Marcin Wenzel), jak i muzyczna (Adam Walaciński) stanowią bardzo piękny i wysmakowany element inscenizacji.
Premiera "Królewskich łowów słońca" to po "Życiu snem" następny krok w stronę teatru integralnego, który, poszukując własnej syntezy środków, jednocześnie dystansuje się wobec materiału literackiego, przysłania go bogatą i kunsztowną ornamentyką. Skuszanka uprawia dziś teatr ufny w swoją ekspresję, w swoje pozasemantyczne walory, rozsmakowany w czystej grze własnych możliwości, teatr, w którym tekst przestaje być wartością zasadniczą. Widzę w tej orientacji niebezpieczeństwo pewnej maniery, przerost formy nad treścią, kult wyrafinowanej kompozycji, kult efektu scenicznego realizowany kosztem sfery znaczeń. Nie najlepszy a w początkowych partiach wręcz wątły dramaturgicznie utwór Shaffera bardzo wyraźnie sprzyjał tego rodzaju zabiegom reżyserskim.
W rezultacie przez niemal całą pierwszą część przedstawienia tekst "Królewskich łowów słońca" właściwie nie istnieje. Nawet doceniając w pełni wysiłek i inwencję inscenizatora, nie sposób tego stanu rzeczy uznać za normalny. Może mniej odczuwałoby się tę wątłość materiału, gdyby doszło w spektaklu do zapowiadanej współpracy teatru z zespołem Henryka Tomaszewskiego. Dzięki temu można by w wielu scenach osiągnąć pełnię pantomimicznej ekspresji. Oczywiście nie był w stanie jej zapewnić zespół aktorski, sprawny w ruchu, ale w tych właśnie momentach daleki od finezji i doskonałości technicznej.
Teatr w całym tego słowa znaczeniu - będący również precyzyjną wykładnią tekstu - zaczyna się dopiero w drugiej części przedstawienia. Mniej tu już efektów zewnętrznych, więcej starannie punktowanych napięć. Rytm spektaklu zagęszcza się zwłaszcza w scenach dialogu między Igorem Przegrodzkim (Pizzaro) a Andrzejem Hrydzewiczem (Atahualpa). Pierwszy z nich zadziwia bogactwem i plastycznością wyrazu, drugi - imponuje umiarem i szlachetnością środków.
Inscenizacja "Królewskich łowów słońca" stała się więc kolejną manifestacją stylistycznych poszukiwań Krystyny Skuszanki. Nawet pamiętając o tym, że wiąże się z nimi realne niemałe ryzyko, trudno nie docenić ich wielkiej teatralnej urody.