Piąty ewangelista
DWA tomy książki liczą łącznie około tysiąca stron. Przedstawienie trwa niespełna dwie godziny, a scenariusz, co odnotowane zostało w programie uzupełniony został urywkami "Doktora Faustusa" oraz - cytuję - "krótkim fragmentem "Idioty" Fiodora Dostojewkiego". Naturalnie powyższe stwierdzenia nic jeszcze nie mówią. Nie jestem na tyle naiwny, by żądać "idącej po fabule", a więc "brykowej" adaptacji-streszczenia, ani na tyle prostoduszny, by wierzyć, że współczesny adaptator uszanuje prawa autora.
Napisałem "Piąty ewangelista", bo tytuł "Według Thomasa Manna" kojarzy mi się z "według Mateusza", albo "według Łukasza". Tyle tylko, że tak naprawdę owym piątym ewangelistą nie jest wcale wybitny pisarz niemiecki Mann, ale polski scenarzysta Piotr Paradowski. To prawda, w "Czarodziejskiej górze" sprawy życia - śmierci - ciała (cielesności), a więc o co eksponuje scenariusz, są niezwykle istotne. Tyle tylko, że te wyimki, które z dzieła Manna na scenie się ostały są płaskie, niekiedy nawet trącą grafomanią. Po prostu wyrwane zostały z kontekstu w sposób przypadkowy. Te pozorne dialogi, bo w gruncie, rzeczy mamy do czynienia z monologiem upozowanym tylko na dialog, stają się męczące już po kilkunastu minutach, zwłaszcza, że na scenie niewiele się dzieje. O prawach ciała i cielesności zaledwie się mówi.
Przed paru laty Piotr Paradowski sprytnie i interesująco inscenizacyjnie zaaranżował fragmenty "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa, tyle tylko, że wówczas wiadomo było o co chodzi. Tym, razem nie jestem nawet pewien czy adaptator do końca i sensownie doczytał tekst. O ile z dawnej lektury pamiętam, pojęcie "ołówek" było eufemizmem dla określenia "termometru", sceniczny Castrop tym ołówkiem coś tam zapisuje. Może zresztą i na scenie ma to podwójny sens, tyle tylko, że jest tak ciemno, iż niewiele dostrzec można.
Właśnie. Teatr jest teatrem i tego zmienić się nie da. Przedstawienie musi rządzić się przypisanymi tej formie prawami. Scena nie może być tylko trybuną, z której wygłasza się jakieś najgłębsze nawet prawdy filozoficzne o życiu i śmierci. W teatrze coś musi się dziać, ładne podświetlanie dekoracji i aktorów to jednak za mało. Inaczej mówiąc widowisko teatralne nie może być rozpisanym na głosy traktatem. Także wówczas, gdy traktat ten kraszony jest happeningowymi niemal pomysłami. Chodzi mi tu o referowanie referowanie fragmentów tekstu w dwu językach zupełnie zagranicznych, w tym jednym martwym. Nie będę się czepiał fonetyczno-akcentacyjnej poprawności, bo się na tym nie znam. Mam natomiast w obu tych językach zapytać: "cui bono?", "pourquoi"? Do aktorów nie mam większych pretensji. Trudno przecież - jeśli w ogóle jest to możliwe - grać nie "rolę" czy "postać", ale "problem" lub "sprawę". Próbowali na przykład uwierzytelnić, "uczłowieczyć" dra Behrensa Andrzej Polkowski, przynajmniej na początku, potem i on zrezygnował. Czyż więc w tej sytuacji można mieć pretensje do Bogusława Lindy (Hans Castrop), że pogubił się i wcześnie i "zupełniej". Przy mniejszym doświadczeniu aktorskim, o ileż poważniejsze miał zadania. Albo Andrzej Mrozek (Settembrini). Można by mówić o zaskakującej konsekwencji, gdyby nie to, że mniej więcej w środku roli wpisano mu obcy tekst i tego już nie zdzierżył. Henryk Matwiszyn (Ferge) i Stanisław Banasiuk (Pan Albin) opowiedzieli to wszystko, co z łaski scenarzysty do opowiedzenia mieli, po czym drugi zrobił za sceną "pik" z rewolweru, pierwszy stał się pretekstem awantury, którą Castrop-Linda zrobił Kławdii-Lejczakównie. Słów parę o Ewie Lejczakównie. Brała pewnie dodatkowe korepetycje, bo nagle zapragnęła ukazać pełnię swego dramatycznego, tragicznego nawet wnętrza. Tyle tylko, dla mnie przynajmniej, było to puste, brzmiało fałszywie, a na dodatek wyłamywało się z tak zwanej konwencji. Dlatego bardziej przypadła mi do gustu jej imienniczka - Ewa Ławniczak (Studium Aktorskie), która cicho i taktownie umarła na drugim planie. I to zaraz na początku. Poza Ławniczak na scenie inni adepci Melpomeny ze studia - Małgorzata Dobrowolska, Renata Husarek i Alicja Piekarz ! (Pensjonariuszki) oraz Jerzy Senator (Ksiądz).
Scenografia Franciszka Starowieyskiego dobrze słuzyła temu spektaklowi, ale można by w niej zagrać także parę innych sztuk.
A tak w ogóle nie dajmy się zwariować głębiami i nowoczesnościami w teatrze. Coraz częściej prowadzą one w ślepy zaułek. Po serii tego typu "eksperymentów" miałem już dosyć. No i na Paradowskim się skrupiło.