Artykuły

Jerzy Stuhr - aktor eksportowy

- Stuhr wydaje mi się dość wyjątkowym w Polsce przypadkiem aktora, który sprawdza się we wszystkich gałęziach sztuki, które uprawia, to znaczy sprawdza się i w filmie, i w telewizji, i w teatrze - mówił o Jerzym Stuhrze reżyser Krzysztof Kieślowski.

Gdy tylko Jerzy Stuhr [na zdjęciu] na coś ciężko zapracuje, zaraz ktoś go ugryzie w łydkę i pojawia się sugestia, że coś naśladuje albo kogoś powiela. Może w ten sposób odbierze mu się część chwały. Na szczęście to się nie udaje. Pierwszy raz ta niechęć dopadła go na początku lat 70. W Wajdowskich "Biesach" zastąpił Wojciecha Pszoniaka w roli Wierchowieńskiego, a u Jarockiego, w "Matce" Witkacego, w roli Leona wymienił Marka Walczewskiego. Najboleśniejsze było pomówienie, że naśladuje Pszoniaka. Miałem okazję oglądać obu znakomitych aktorów w roli Wierchowieńskiego w spektaklu Wajdy. Obaj zagrali tę rolę porywająco. Pszoniak był bardziej spontaniczny i chytry, a Stuhr wyrachowany, służalczy i śliski.

Numer dwa

Jerzy Stuhr otrzymał na tegorocznym festiwalu filmowym w Wenecji prestiżową katolicką nagrodę im. Roberta Bressona, przyznawaną przez Papieską Radę Kultury pod patronatem prezydenta Włoch i włoskiego ministerstwa kultury. Odebrał ją z rąk patriarchy Wenecji kardynała Angelo Scoliego. I zażartował, że dla mediów numerem jeden wydarzeń był kardynał Scoli, który jako pierwszy przedstawiciel Kościoła pojawił się na festiwalu filmowym. On z przyjemnością zadowolił się numerem dwa.

Jedna z rozgłośni spekulowała, jaką rolę w przyznaniu tej nagrody odegrał Krzysztof Zanussi, członek kapituły. Mogę odpowiedzieć. Głosował za Stuhrem. Przytaczam ten nieistotny epizod, bo kryje się za nim sugestia, że ktoś nagrodę dla Stuhra załatwił, a nie że ją dostał, bo mu się należała. W przypadku krakowskiego aktora polskie piekiełko sprawdza się idealnie.

Z kontrabasem przez półwysep

Aktor dzieli od ponad 20 lat swój artystyczny czas między Kraków i Włochy. W stanie wojennym polskie teatry grały rzadko, a Stuhr spodobał się Włochom. Był wyrazisty, z większym od włoskich aktorów dystansem, ale też i poczuciem humoru. Szybko dostał propozycję prowadzenia warsztatów (m.in. z Ryszardem Cieślakiem z wrocławskiego Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego), potem prowadził zajęcia w szkole teatralnej w Bolonii. Największym przebojem był jednak "Kontrabasista" Patricka Sueskinda, którego przy pomocy przyjaciół przetłumaczył na włoski i przez parę lat grał go wzdłuż i wszerz Półwyspu Apenińskiego.

- Zawsze chciałem się sprawdzać w najróżniejszych wymiarach sztuki - mówi Stuhr - z ciekawości, czy podołam. Moja włoska przygoda tę paletę prób rozszerzyła.

Niepokój spadł nagle

O Stuhrze, aktorze i reżyserze filmowym, dowiedzieli się Włosi dopiero na festiwalu filmowym w Wenecji w roku 1997, gdzie pokazano "Historie miłosne". W 1998 roku dostał prestiżową nagrodę Narodowego Syndykatu Włoskich Dziennikarzy Filmowych - Nastro d'Argento - dla najlepszego twórcy europejskiego. W Polsce już w latach 70. uznanie i popularność przyniosła mu rola Lutka Danielaka w "Wodzireju" Falka. Potem były "Amator", "Szansa". I uznanie go za reprezentanta pokolenia w kinie moralnego niepokoju.

- To na mnie spadło nagle - wspomina aktor. - Pracowałem sobie spokojnie w teatrze, chodziłem tymi samymi ulicami, spotykałem tych samych ludzi i z dnia na dzień okazało się, że ja reprezentuję jakieś pokolenie. Matko Boska - pomyślałem - co ja takiego zrobiłem. Ludzie zaczęli mnie zaczepiać, interesować się moją osobą. Na początku to był dla mnie szok. Potem już się od tej reprezentacji nie wymigiwałem - dodaje aktor.

Sposób na chandrę

Jeszcze przed "Wodzirejem" zaczął współpracować z Krzysztofem Kieślowskim. Zagrał w jego "Bliźnie" (1976) i w "Spokoju". Ten drugi film na cztery lata został zatrzymany przez cenzurę. Zagrał w nim robotnika Antoniego Gralaka, który po wyjściu z więzienia próbuje ułożyć sobie życie. Potem były "Ucieczka", "Dekalog. X", "Trzy kolory. Biały". Stuhr nie tylko grał, ale też wspólnie z Kieślowskim pisał dialogi. - Spotkanie z Krzysztofem było jednym z najważniejszych zdarzeń w moim życiu. Nie tylko życiu artystycznym. Odbywaliśmy setki rozmów. Gdy coś robiłem, bardzo zależało mi na jego opinii.

Po premierze "Seksmisji" oczekiwał jakiegoś komentarza, ale nic takiego się nie zdarzyło. Minęło parę lat. Aktor był przekonany, że Kieślowskiemu się ten film nie podobał i uznał go za zbyt prymitywny, dlatego nie zająknął się ani jednym słowem. Kiedyś zjawił się w paryskim mieszkaniu Kieślowskiego i obok telewizora zauważył kasetę z "Seksmisją". Kieślowski, widząc zdziwienie swojego "żelaznego" aktora i przyjaciela, żachnął się i wzruszył ramionami:

- Co się tak patrzysz. Jak nas gryzie chandra, to siadamy z żoną i puszczamy sobie kawałek.

Na poważnie

Krzysztof Kieślowski kiedyś w programie telewizyjnym "Twarze teatru" powiedział Krzysztofowi Miklaszewskiemu: - Zwykle opowiada się dowcipy na jego temat albo anegdoty z nim związane, ale warto o Stuhrze powiedzieć parę słów poważnie. Wydaje mi się dość wyjątkowym w Polsce przypadkiem aktora, który "sprawdza się" we wszystkich gałęziach sztuki, które uprawia, to znaczy sprawdza się i w filmie, i w telewizji, i w teatrze. Z czego to wynika? Myślę, że decydują o tym dwa elementy, o których warto powiedzieć. Pierwszy stanowi technika, wspaniała technika, opanowana do perfekcji we wszystkich właściwie szczegółach. Druga rzecz, nie mniej istotna, przydatna zwłaszcza dla kina, to jego znajomość rzeczywistości. A ponad tymi dwiema umiejętnościami góruje inteligencja.

Rok po śmierci twórcy "Dekalogu" Jerzy Stuhr swój drugi film, który wyreżyserował - "Historie miłosne" - dedykował właśnie Krzysztofowi Kieślowskiemu. Parę lat później nakręcił film według scenariusza swojego przyjaciela "Duże zwierzę". Scenariusz, napisany w roku 1973, odnalazł przypadkowo w Wiesbaden Janusz Morgenstern i od razu pomyślał o Stuhrze.

Jałowy epigon?

- Nie wahałem się ani chwili - podkreśla Stuhr - bo w jakimś symbolicznym sensie mogłem znów się poczuć współpracownikiem Krzysztofa. Dane mi było nadać kształt czemuś, co było jego ideą, jego dążeniem. Był to mój pierwszy film poetycki. Zawsze miałem skłonność do realistycznego oglądania świata.

Po filmie nasiliły się szturchańce. Część krytyków uznała film za marny i wtórny, choć dostał Nagrodę Specjalną na MFF w Karlovych Varach, nagrodę publiczności na Lecie Filmowym w Kazimierzu Dolnym i Syrenkę Warszawską w kategorii filmu fabularnego. Zarzucano reżyserowi "jałowe powielanie wzorców kina moralnego niepokoju".

Oskarżony dostał "tylko" 36 nagród filmowych. Piętnaście zdobyły same "Historie miłosne". Nie liczyłem "Złotych Kaczek", "Złotych i Srebrnych Jabłek", "Złotych Szczupaków", "Złotych Masek" i "SuperWiktora". Zagrał w ponad 60 filmach. Kiedy użyczył swojego głosu postaci osła w "Shreku", zaraz dostał "Złotą Kaczkę" za dubbing.

Za kamerą w roli reżysera, ale też autora scenariusza i aktora, stanął po raz pierwszy w roku 1994. Był to "Spis cudzołożnic". Teraz będziemy mogli oglądać go na ekranie w filmie Zanussiego "Persona non grata". Symboliczny tytuł w życiorysie Jerzego Stuhra.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji