Artykuły

Republika Redbada

REDBAD KLIJNSTRA to aktor Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego, reżyser awangardowych spektakli. Od lat jedna z twarzy poszukującego polskiego teatru. Teraz również twarz Telewizji Republika, która właśnie zainaugurowała swoją działalność, i pupilek prawicy. O co walczy? Dlaczego jego znajomi boją się z nim rozmawiać o polityce?

Czy uważasz, że wolność słowa w Polsce jest zagrożona?

- Niestety, jest. Przede wszystkim przez niedbałość, brak precyzji w debacie publicznej. Ludzie są tak zajęci afirmowaniem siebie i zarabianiem pieniędzy, że wolą przyswajać powierzchowną wiedzę, powtarzać hasła, które zobaczą w metrze na ekranie. Rzadko mi się zdarza spotkać kogoś, kto chciałby się zagłębić w ważne tematy polityczne i społeczne, których w Polsce przecież nie brakuje. Jesteśmy młodą demokracją, a ja mam poczucie, że tracimy cenny czas. To, że na jakiś okres oddaliśmy naszą konstytucyjną władzę pewnej grupie ludzi, która obiecuje, że jest w tej sprawie kompetentna, nie zwalnia nas z obowiązku jej sprawdzania poprzez publiczne zadawanie pytań lub proponowanie alternatywnych rozwiązań. Do realizacji tej powinności służy właśnie wolność słowa. Nie potrafimy korzystać z uzyskanej wolności, przyjmujemy bezmyślnie to, co podsuwają nam media i produkowane przez nie pseudoautorytety. Ci ludzie, często z miernym intelektualnym zapleczem, mówią nam, co jest dobre, a co złe, kiedy powinniśmy się śmiać, a czego powinniśmy się bać. Zbyt łatwo dajemy sobą sterować.

A czy wolność słowa jest według ciebie zagrożona również w tym sensie, że media kłamią?

- Żyjemy w czasach, w których politycy nie zajmują się polityką, tylko wszystkim wokół. To nie jest tylko polska specyfika, ale ogólnoświatowy trend. Zamiast konstruktywnie debatować po to, żeby wszyscy ze swoimi poglądami mogli w tej wspólnej przestrzeni się odnaleźć, poświęcają się przepychankom na szczytach władzy, marketingowi i sondażom opinii, które wyznaczają ich myślenie. Media mają obowiązek w naszym imieniu zadawać władzy te pytania, które my chcielibyśmy im zadać, a władza ma obowiązek na te pytania precyzyjnie odpowiadać. Jeżeli premier wymiguje się od odpowiedzi, stosując PR-owe rozgrywki, lub po prostu mówi nieprawdę, a dziennikarze przechodzą nad tym do porządku dziennego, to w tym sensie media kłamią.

Jakie momenty w najnowszej historii Polski obnażyły - twoim zdaniem - w pełni słabość mediów?

- Dla mnie takim momentem bez wątpienia była i jest katastrofa smoleńska.To było zdarcie zasłony, która skrywała prawdę o świecie, w którym żyjemy. Po katastrofie przeżyłem szok poznawczy. Mówiłem już o tym publicznie, co oczywiście stało się pożywką rozmaitych przeinaczeń i nadinterpretacji. Widać to chociażby w rozmowie Agnieszki Kublik z Wojciechem Malajkatem, opublikowanej w "Gazecie Wyborczej". Redaktor Kublik podpuszczała w wywiadzie Malajkata, żeby mnie ocenił, streszczając mu w fałszywy sposób moje słowa. Zarzuciła na przykład Malajkatowi, że pracuje z człowiekiem, który 10 kwietnia paradował po ulicach z hasłem "Tusk ma krew na rękach". A przecież w rozmowie z Agnieszką Kublik, na którą się powołała, podkreślałem wcześniej, że 10 kwietnia nie mogłem być przed pałacem, bo miałem próbę w teatrze. Między innymi dlatego, że pracuję w teatrze i czasem ktoś zechce zrobić ze mną wywiad, należę do osób uprzywilejowanych, które w zniuansowany sposób mogą wyrazić swój sprzeciw, a sztuka jest właściwą przestrzenią moich wypowiedzi. I wreszcie: nie mówiłem o krwi na dłoniach premiera, tylko o skojarzeniach z historią Makbeta.

Takie odwołanie jest mocną aluzją polityczną, nawet jeśli bezpośrednio dotyczy literatury. Skoro jednak uważasz, że twoje poglądy są często prezentowane w mediach w krzywym zwierciadle, odpowiedz, proszę, na proste pytanie: czy wierzysz, że 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku doszło do zamachu?

- To nie jest kwestia wiary.

A czego?

- Poczucia obowiązku poznania prawdy. Prokuratura parę dni temu przyznała, że nie wyklucza hipotezy o zamachu. Po trzech latach oficjalne stanowisko prokuratury jest takie, że ten wątek nadal pozostaje otwarty. I mi o to chodzi. Domagam się, być może w imieniu również tych, którzy manifestują z transparentami, żeby przeprowadzić rzetelne śledztwo w sprawie olbrzymiej tragedii w historii Polski. Zaskoczyło mnie, że tuż po katastrofie prokuratura z góry odrzuciła możliwość zamachu, bez posiadania jakichkolwiek wiarygodnych dowodów na to, że do zamachu nie doszło. Cieszę się z każdego przejawu rzetelności, która zaczyna się pojawiać. Nie zmienia to faktu, że u mnie, jako obywatela polskiego, w głowie utrzymuje się wielki znak zapytania. Jak to możliwe, że w tak ważnej sprawie najwyższe organy władzy państwowej mogą wykazywać się aż taką ignorancją? To nieco orwellowska historia, w której każdy boi się wypowiedzieć To Słowo.

"Zamach"?

- Czy królowa angielska uruchomiła jakąś propagandową machinę wymierzoną w ludzi, którzy przez prawie dwa lata pod pałacem Buckingham stali i wołali, że wypadek księżnej Diany był zamachem? Nie, bo właśnie na tym polega demokracja. Tylko że Brytyjczycy mają tradycję Hyde Parku, a u nas pokutuje społeczny knebel.

Ciężko obronić takie porównanie. Z wielu powodów, ale również dlatego, że o zamachu w Wielkiej Brytanii mówili zapaleńcy zgromadzeni pod pałacem, a nie lider partii opozycyjnej.

- Oczywiście, nie porównuję tych dwóch sytuacji w skali jeden do jednego, patrzę tylko na mechanizm działania władz. A w Polsce tak się złożyło, że lider opozycyjnej partii miał brata bliźniaka, który zginął w katastrofie. To normalne, że domaga się wyjaśnienia jej okoliczności. W Smoleńsku zginęli również czołowi politycy opozycyjnego ugrupowania, więc jego zaangażowanie nie dziwi mnie w ogóle. Natomiast zastanawia mnie, że inne ugrupowania, które także straciły swoich ludzi, nie są aż tak dociekliwe. Łącznie z wojskiem. Mniej więcej od pół roku widzę zmianę. Ci, którzy na początku bali się nawet wymawiać pierwszą sylabę Tego Słowa, dzisiaj już nie są zaciekłymi przeciwnikami stosowania go. Pojawiło się zbyt wiele dowodów i faktów, które ośmieliły ludzi. To przełom, bo tuż po katastrofie wyczuwałem w ludziach paniczny lęk. Oni nawet bali się pomyśleć, że doszło do zamachu, bo oznaczałoby to, że...

Jesteśmy w stanie wojny?

- No właśnie. Z mojej perspektywy obawa ludzi przed przyjęciem do wiadomości tego, co się wydarzyło, była podyktowana lękiem przed zmianą. Być może także obawą przed wojną, co dla mnie jest absolutnie zrozumiałe, szczególnie jeśli patrzę na historię tego kraju. Boli mnie, że od trzeźwego myślenia odeszli również artyści. A przecież artyści, przynajmniej teoretycznie, są najbardziej wrażliwymi jednostkami w społeczeństwie. Gdzie podziała się ich wrażliwość po katastrofie smoleńskiej? Pojawiło się kilka sztuk teatralnych, w których katastrofę potraktowano prześmiewczo; ktoś w przedstawieniu wniósł na scenę krzyż z puszek po piwie Lech. A projekt filmu o Smoleńsku autorstwa Antoniego Krauzego rozpętał medialną histerię. Ten film urasta do rangi jakiejś bestii, a przecież nikt nie wie, jaki jest jego scenariusz. Nikt nie wie, o czym ten film tak naprawdę będzie.

Jeśli zna się jednak poglądy autora, a także jego wcześniejsze dokonania, można przewidzieć, jaki ten film będzie. Zresztą o tym samym wydarzeniu można zrobić zupełnie różne filmy. O Smoleńsku powstał film National Geographic, ale też obraz Anity Gargas.

- Tak. Jeden jest ilustracją raportu MAC, a drugi zapisem dziennikarskiego śledztwa.

Jak to, co dzieje się u nas, wygląda z perspektywy Holandii?

- Wolność słowa jest czymś podstawowym. W Polsce nie można zgodnie z prawem obrażać prezydenta, w Holandii można obrażać królową. To, że królowa holenderska ustawowo nie reaguje na obelgi, określa właśnie jej nietykalność. Był czas, kiedy przeprowadzano masowe ataki na nią, i wtedy pewien znany holenderski dziennikarz powiedział, że wolność słowa polega na tym, że można mówić wszystko, co się chce, ale nie powinno się chcieć mówić wszystkiego, co się może. On odwoływał się do wewnętrznego poczucia gustu, poziomu i umiejętności rozpoznawania pewnych granic, które każdy sobie wyznacza w ramach wolności wypowiedzi. Dzieciństwo spędziłem w Holandii. Kiedy w Polsce trwała walka o wolność, ja zmagałem się z tym, jak radzić sobie w rzeczywistości, w której wszystko mi wolno. Kiedy wszystko ci wolno, stajesz przed lustrem. Widzisz siebie i musisz sam się ograniczyć, odpowiadając sobie na pytanie, jakim chcesz być człowiekiem. Demokracja i patriotyzm to jest coś, co realizuje się codziennie w najmniejszych działaniach. Bycie człowiekiem demokratycznym to jest pewna postawa, aktywny namysł nad tym, jak korzysta się z obywatelskiej wolności. Już nie czas na roszczeniowe krytykanctwo, ale na długoterminowe wizje i wdrażanie alternatywnych programów społecznych, ekonomicznych czy kulturalnych. To jest czas na pracę u podstaw.

Zapominasz o tym, że Polska grzęźnie w etosie romantycznym - pozytywizm pasuje do Holandii, u nas w cenie jest zaś mesjanizm i narodowowyzwoleńcze zrywy.

- Romantyzm Polaków przydawał im się wielokrotnie, ale też wiele razy stał na drodze ich rozwoju. Jestem zakochany w tym polskim romantyzmie, ale uważam, że warto od czasu do czasu zrobić bilans i zmienić strategię działania. Może pozytywizm mam we krwi. Przez takie okulary patrzę na rzeczywistość. To jest to, co najczęściej moi znajomi ode mnie biorą. Jeśli są w ogóle otwarci na rozmowę, bo to jest rzadkie, żeby ktoś chciał poświęcić mi czas.

Dlaczego?

- Nie wiem właśnie, bardzo mnie to dziwi.

Twoi znajomi nie chcą z tobą rozmawiać?

- Niektórzy zachowują się tak, jakby się tego bali. Po pierwsze, nie mają na to czasu, a po drugie pielęgnują w ten sposób swój względny psychiczny spokój. Daje im go zamknięcie się w świecie, nazwijmy to - "Gazety Wyborczej". W środowisku humanistycznym, lewicującym, występującym pod sztandarami Unii Europejskiej. Są "współczesnymi Polakami" i - wbrew własnym deklaracjom o umiłowaniu tolerancji - boją się wszelkiej inności. Wielu moich znajomych już uporządkowało sobie rzeczywistość według prostych schematów i nie ma ochoty nic reorganizować. Na zasadzie: "Dobra, to już jest to, odfajkowane - mam swoje informacje z dobrego źródła, do tego czytam dobrą literaturę, oglądam najnowsze filmy, rozmawiam z kolegami, którzy potwierdzają moje oceny, zarabiam pieniądze". Elity artystyczne, ci, którzy dostają duże pieniądze za na dobrą sprawę niewielki wysiłek, rozsmakowują się w dobrach materialnych i z tej perspektywy, z pozycji któregoś tam piętra apartamentowca z widokiem na Warszawę, zza kieliszka dobrego prosecco, pytają mnie, jaki mam problem.

Twoja analiza społeczna brzmi jak fragment "Alfabetu leminga" Roberta Mazurka. "Szianti" się leje, więc nie myślimy o Polsce?

- Jacek Poniedziałek uważa moje poglądy wręcz za nacjonalistyczne, robi ze mnie "pisonarodowca", bo śmiem zadać jakieś niewygodne pytanie. Mówię o ludziach, którzy wiedzą, co to dobre wino, wiedzą, jak się wymawia chianti. Oni jeżdżą po świecie, znają języki, są inteligentni, ale kompletnie nie chcą dotykać polskiej ziemi. Co ich zdaniem można zrobić z kimś takim jak ja? Obszczać mohera i tyle.

Jesteś dla nich moherem?

- To już chyba dla nich przestarzałe pojęcie. Jacek Poniedziałek uważa moje poglądy wręcz za nacjonalistyczne, robi ze mnie "pisonarodowca", bo śmiem zadać jakieś niewygodne pytanie.

Bierzesz w ogóle pod uwagę, że ci ludzie cię lubią, ale przerażają ich twoje poglądy, więc wolą z tobą nie rozmawiać na tematy polityczne?

- Oni moich poglądów nie znają, a przerażać ich mogą tylko ich własne, sloganowe wyobrażenia o moich poglądach.

Wystarczy, że przeczytają twoje wypowiedzi w prasie.

- Tej, w której zazwyczaj mam szansę się otwarcie wypowiedzieć, nie czytają. A media, które oni lubią, mają z kolei upodobanie do tendencyjnych streszczeń. Jest inaczej - ci ludzie nie tyle boją się moich poglądów, co obawiają się swoich projekcji moich poglądów. Smutne, skoro niektórzy znają mnie od lat i wiedzą doskonale, że nie jestem człowiekiem, który by powiedział - chociażby z racji własnego pochodzenia - "Polska dla Polaków", prawda?

Czujesz się przez swoje poglądy dyskryminowany w swoim środowisku?

- To nie są nawet poglądy, raczej wątpliwości. Zadaję głośno pytania o rzeczy, których nie rozumiem. Dopiero od jakiegoś czasu widzę pewne rzeczy, uczę się historii Polski. Stawiam pytania, jak mi się coś nie zgadza, i oczekuję normalnej odpowiedzi. Dostaję ją na ogół od ludzi, którzy są po tej stronie, jak to się mówi, prawicowej. Chociaż te podziały są niejasne w Polsce: prawica i lewica. W Holandii uznawano mnie za lewicowca, w Polsce obwołano mnie prawicowym oszołomem.

Może zaszła w tobie jednak jakaś przemiana? Może zmieniłeś nie tylko adres, ale też poglądy?

- W Holandii takie pojęcia, jak naród, patriotyzm czy wolność są tak oczywiste, że już się o nich nie mówi. Ale one są, w każdym. I są bardzo konkretne, materialne wręcz - dotyczą obrony terytorium, interesów, również ekonomicznych. Każdy wie, że żyjemy na jakimś skrawku ziemi i jest coś takiego, co nazywamy dobrem wspólnym i racją stanu. Do Polski przyjechałem tuż przed '89 rokiem, przekonany, że tak jest wszędzie. I uderzyła mnie gigantyczna różnica między tym, co znałem z Holandii, czyli poczuciem przestrzeni społecznej, a polską wersją Dzikiego Zachodu. Fascynował mnie wybuch przedsiębiorczości w Polsce, budowanie na moich oczach całego systemu. Równolegle przerażało mnie cwaniactwo i prywata. W końcu przyjechałem z kraju, w którym to wszystko jest poukładane, a organy ścigania są sprawne. W Polsce widziałem przeinaczoną wersję holenderskiego państwa. Taka schizofrenia jest wyczuwalna do dziś: są znamiona nowego systemu, ale widać też bagaż PRL-u, mentalność ludzi nadal jest zakorzeniona w tym, co było.

Czy to nie jest typowe dla demokratycznej transformacji?

- Może jest, ale ile ta transformacja ma trwać? Pierwszym wstrząsem była dla mnie afera Rywina. Ona pokazała chorobę, która toczy ten kraj. Ktoś do kogoś chodzi, sprzedaje ustawę, dla mnie to był szok. A prawdziwym punktem zwrotnym w moim myśleniu była, jak już mówiłem, katastrofa smoleńska. Tuż po niej politycy, artyści, dziennikarze zjednoczyli się na chwilę. Bez względu na poglądy polityczne. Trwało to chwilę i było cudowne, właśnie coś takiego znam z Holandii ze świąt narodowych. A potem było już jak zawsze - po momencie zawieszenia, zadumy ludzie rzucili się sobie do gardeł. Skończyły się rozmowy na poziomie. Niektóre media zaczęły zionąć tanią propagandą.

Tydzień temu wystartowała Telewizja Republika. Będziesz w niej prowadzić magazyn kulturalny "Republika Kultury". Jak sama nazwa wskazuje, nie będzie to program o polityce, jednak stacja mocno się angażuje w walki polityczne. Jej twórcy deklarują, że chcą stworzyć odkłamaną medialną przestrzeń, mówić o tym, o czym milczą mainstreamowi nadawcy. Czy w ten sposób nie staniesz się właśnie narzędziem propagandy?

- W każdym kraju masz przynajmniej dwie informacyjne telewizje, które razem dają względnie pełen obraz tego, co się dzieje. W USA takim odpowiednikiem telewizji Republika jest dla mnie np. Fox News. Nikt z publicznej telewizji ani też innej stacji prywatnej nie zaprosił mnie do współpracy. Szefowie Telewizji Republika dali mi możliwość wypowiedzi na ważne dla mnie tematy.

Nie będziesz tego robić w neutralnym otoczeniu. Nawet jeśli będziesz mówić o kulturze, to jesteś jedną z twarzy całej telewizji.

- Przyjmuję i doceniam to, co mi powiedział redaktor naczelny stacji, który po pierwsze widzi deficyt mówienia w mediach o wszystkich zjawiskach w kulturze, a po drugie wierzy, że podołam zapełnieniu tej luki. Nie muszę zgadzać się z poglądami wszystkich ludzi, którzy tworzą Telewizję Republika, tak samo jak nie zgadzam się ze wszystkimi twórcami projektów kulturalnych, przy których pracuję. Dla mnie "Republika Kultury" będzie miejscem spotkania się rozmaitych perspektyw. Pierwszym dowodem na to niech będzie fakt, że gości nas Państwomiasto - klubokawiarnia obywatelska, której bywalcami są ludzie o bardzo zróżnicowanych poglądach.

Czyli Monika Strzępka i Paweł Demirski, twórcy "lewackiego" zdaniem konserwatywnych dziennikarzy teatru, też mogą być twoimi gośćmi?

- Oczywiście, ja nie mam żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o to, jakich ludzi mam zapraszać, i mam nadzieję, że zechcą przyjść. Właśnie to mi się podoba, dla mnie to jest prawdziwa realizacja postulatu pluralizmu medialnego.

Jaką nową jakość chcesz zaoferować widzom? Czym ten program ma się różnić od oferty na przykład TVP 2 albo TVP Kultura? Czego ci tam brakuje?

- Myślę, że telewizja, która jest dotowana przez państwo, przez Ministerstwo Kultury, siłą rzeczy nie może szczerze informować o tym, co nie działa w Ministerstwie Kultury, chociażby nawet chciała zrobić 360 stopni dookoła pewnego zjawiska czy problemu.

A nie boisz się, że decydując się na udział w tym projekcie, ostatecznie sam siebie zamykasz w konkretnej szufladce?

- Nie, nie mogę się tego bać, bo szufladki powstają przez cały czas. Co za różnica, w jakiej akurat siedzę?

Z artysty zmieniasz się jednak w polityka. Nikt cię przecież do tego nie zmusza.

- Chcę dać ludziom możliwość zdobycia potwierdzonych informacji o tym, czego mogą oczekiwać od środowisk kulturalnych, od instytucji, od ludzi, którzy w ich imieniu wydają pieniądze z płaconych przez nich podatków. Chcę pokazywać artystów, którzy biorą sprawy w swoje ręce, którzy rozmawiają konstruktywnie na temat tego, jak dzisiaj tworzyć teatr czy przestrzeń publiczną, jak robić to z sensem i przejrzyście.

Kiedy mówiłam różnym działającym w środowisku artystycznym osobom, że będę z tobą robić wywiad, to wszyscy nieodmiennie wychwalali twój talent, ale konstatowali też, że prawdopodobnie zwariowałeś. Bo działasz w pewnej schizofrenii: z jednej strony latami budowałeś TR Warszawa i Nowy Teatr, grałeś w adaptacjach tzw. brutalistów, świeciłeś ciałem na scenie, a z drugiej jesteś konotowany z konserwą, która takie poczynania krytykuje.

- To zależy. Jeżeli ktoś pojmuje to, co robię, jako schizofrenię, to znaczy, że coś przeoczył. Moją osobistą pasją jest komunikacja i współpraca z ludźmi. Byłem, jestem i będę zawsze tam, gdzie będę mógł tę pasję realizować.

A ci, z którymi współpracujesz od lat, i którzy widzą, że bardziej zaczynasz się angażować w sprawy związane z polityką, potępiają to w otwarty sposób?

- Nie, to też jest bardzo ciekawe, że nie.

Za chwilę premiera "Kabaretu warszawskiego" Krzysztofa Warlikowskiego. Grasz w tym spektaklu. Warlikowski, którego prawicowe media raczej nie kochają, nie powiedział ci, że postradałeś rozum?

- Nie. Krzysztof w rozmowie, która zainicjowała mój powrót do zespołu Nowego Teatru, powiedział mi, że są w nim dwie bandy światopoglądowe. Jest frakcja Jacka Poniedziałka i jest grupa Ewy Dałkowskiej, i on nie widzi w tym problemu. Mamy z Krzysztofem bardzo osobistą relację od samego początku naszej współpracy, od 1995 r. Powiedział mi też, że w przedstawieniu, którym otwieramy nowe miejsce, chciałby, żeby wszyscy członkowie jego teatru byli obecni. Współtworzyłem ten teatr, czuję się jego częścią, chcę korzystać z tego dorobku, nawet jeśli odstaję od reszty. Warlikowski jest człowiekiem głęboko tolerancyjnym. Nie chciał się dowiedzieć, dlaczego ja pewne rzeczy mówię czy robię, to fakt, ale też mnie nie odrzucił. Krzysiek jest taki, że albo kogoś nie akceptuje, albo go akceptuje ze wszystkim.

A jeśli chodzi o negatywne przykłady? Bywa tak, że ktoś, z kim współpracowałeś, nie chce ci teraz podać ręki?

- Nie spotkałem się z tak ostrymi reakcjami. Może ktoś z powodów tej natury mnie unika (śmiech). Nikt nie powiedział mi też prosto w twarz, że mam dziwne poglądy. Słyszę tylko, co się nieraz gada za moimi plecami. I w tym sensie czuję się wariatem, że nikt ze mną bezpośrednio nie chce rozmawiać, tylko za moimi plecami, między sobą coś ludzie uzgadniają na mój temat. W naturalny sposób otwiera mnie to na ludzi, którzy są otwarci na mnie, którzy potrafią ze mną polemizować.

Czyli ludzie lewicy, którzy nie chcieli z tobą rozmawiać, sami cię wepchnęli w ramiona prawicy?

- Tak, poniekąd tak. Prawa strona jest na tyle spójna, na tyle pewna siebie, że nie ma problemu z tym, żeby rozbierać na czynniki pierwsze kwestie, które są drażliwe, również dla niej. A ludzie lewicy, Palikociarze, którzy mnie otaczają, z jakichś powodów mówią: nie gadamy z tobą, bo ty jesteś pisowiec!

Ale wszyscy? Bardzo generalizujesz. Ludzie lewicy to nie tylko "palikociarze", jak to nazywasz.

- Pamiętam, że jak zobaczyłem zdjęcie młodej dziewczyny z hasłem "lewica smoleńska", to poczułem, że już jestem w trochę mniejszym obowiązku, żeby okopywać się na swoich pozycjach. Mam naturalną potrzebę stawania po stronie tych, którzy są nierozumiani. A jeżeli z drugiej strony ktoś daje pozytywny komunikat, jeżeli również lewica zaczyna mówić o Smoleńsku w sensowny sposób, to mogę się tylko ucieszyć. Szkoda, że to nadal marginalne przypadki.

Czy w jakiejkolwiek kwestii zgadzasz się z lewicą? Jakieś lewicowe postulaty są ci bliskie, jak na przykład emancypacja kobiet?

- Nie interesuje mnie polityczny aspekt tego zagadnienia. Emancypację kobiet przeżyłem w Holandii na własnej skórze. I cieszę się, że kobiety potrafiły zjednoczyć się wokół swojej sprawy. Mnie natomiast interesuje z oczywistych względów emancypacja mężczyzn. To jest dopiero przed nami.

Nie tak łatwo uciec od polityki. Wszystkie nasze wybory na poziomie codzienności są polityczne, np. fakt, w jakim jesteś związku, czego oczekujesz od swojego partnera, jak się zachowujesz wobec przyjaciela, który mówi ci, że jest gejem. W tych kwestiach też jesteś konserwatywny?

- Myślę centrowo, z jakimś przechyłem w prawą stronę. Ale nie zajmuję się tym na tyle, żeby mówienie o tym było ciekawe. Podziwiam najmłodsze pokolenie i prawicowców, i lewicowców, którzy ze sobą rozmawiają, co też jest dla mnie znakiem, że lada moment Polska będzie normalnym krajem. Równolegle, wobec całkowitej kompromitacji elity politycznej i tego starszego pokolenia, które obrzuca się cały czas błotem, widzę nową rolę dla artystów, którzy mają możliwość swoistej metapozycji. Artyści niekoniecznie muszą odwoływać się do polityki, żeby opisywać ludziom świat, żeby podstawiać im lustro, co Szekspir uważał za ich naczelny obowiązek.

Cały czas podkreślasz, że nie chcesz się zajmować polityką. A przecież robisz to coraz mocniej. Naprawdę polityka cię nie kusi?

- Jeśli kwestia smoleńska zostanie wyjaśniona w należyty sposób i na tym przykładzie zobaczę, że jest już normalnie, tak jak powinno być w demokratycznym państwie, gdzie rządzący mają świadomość, że są odpowiedzialni przed narodem za swoje działania, to będę czuł się zwolniony z obowiązku publicznych wypowiedzi na tematy polityczne.

***

Redbad Klijnstra - polski aktor i reżyser pochodzenia holendersko-fryzyjskiego. Pamiętny Tugati w "Krumie" oraz Graham w "Oczyszczonych" Krzysztofa Warlikowskiego, a także Kim w "Uroczystości" Grzegorza Jarzyny. Obecnie członek zespołu Nowego Teatru w Warszawie. Na dużym ekranie debiutował w "Grach ulicznych" Krzysztofa Krauzego. Na koncie ma także świetne role w spektaklach Teatru Telewizji (m.in. w reżyserii Łukasza Barczyka i Lecha Majewskiego). Szeroka publiczność zna go z serialu "Na dobre i na złe". W Telewizji Republika prowadzi "Republikę Kultury".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji