Artykuły

Dzielenie przez zero

"Łysa śpiewaczka" w reż. Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w Sieciach.

Jako absurdysta Ionesco niegdyś frapował formą, budził niepokój. Dzięki Maciejowi Prusowi dzisiaj wybrzmiewa dwa razy ostrzej.

To pewnie sprawa języka, że do powszechnej świadomości Eugene Ionesco nigdy nie przebił się w takim stopniu jak Samuel Beckett. Reżyserzy chętniej sięgają po autora "Czekając na Godota". U niego odnajdują pojemniejszą przestrzeń - w końcu Beckett wykreował zupełnie niespodziewany sens scenicznej sytuacji. Bardziej ascetyczne dramaty Ionesco (sam nazywał je antysztukami) nastręczają poważniejszych kłopotów. W "Łysej śpiewaczce" czy w "Lekcji" penetrować trzeba sam język, a jego zdiagnozowanie niekoniecznie wszystko załatwia.

Sztuczne frazy wypada jeszcze uwiarygodnić, w innym przypadku skończy się tylko na zabawie konwencją, a widz wyjdzie z zafrasowaną miną i generalnym wnioskiem: coś w tym jest.

Maciej Prus na szczęście stosuje świetnie przemyślaną strategię. Od publikacji "Łysej śpiewaczki" minęło 60 lat z okładem i jeśli potraktować ten tekst całkiem serio, okazuje się, że dziś kryzys komunikacji to być może temat numer jeden. Dlatego te potoki absurdalnych zdań drażnią jak powtarzany do znudzenia refren. Dokładnie tak jest w codzienności dwóch małżeńskich par z długim stażem: państwa Smithów (Ewa Wiśniewska i Artur Żmijewski) i Martinów (Anna Seniuk i Jacek Mikołajczak). Pytanie, czy w tym gronie w ogóle jeszcze ktokolwiek chce rozmawiać. Pojedynek na nic nieznaczące skojarzenia, słówka dopasowywane w pary obnaża tylko bezradność gospodarzy i ich gości. Prus drażni nas tym, co pod spodem. Doświadczenie aktorów Narodowego, tej rangi co Seniuk czy Żmijewski, pozwala uchwycić najmocniejszy wymiar "Łysej śpiewaczki", który bez nich byłby nie do zauważenia.

Pomyli się ten, kto tę sceniczną miniaturę odczyta jako intelektualną kompromitację ludzi pozbawionych świadomości, jako emblemat współczesności okrojonej z jakichkolwiek znaczeń. Albo odniesie całość do nurtu antymieszczańskich fllipik (choć istotnego dla epoki, kiedy teatr absurdu wyszukiwał dla siebie cele). Jest o niebo gorzej. Właśnie z powodu wiedzy o samych sobie od tego dialogu najchętniej uciekłby każdy. Ale liczy się rytuał słowa, które jakiekolwiek by było, zawsze wyzwala (zresztą wezwanie do kolejnych rund wyznacza tykający na ścianie zegar, oprócz stołu chyba jedyny element porządkujący przestrzeń sceny). I nikt nie dopuści do głosu tych, którzy przed kataklizmem chcieliby przestrzec: znikąd pojawiającego się Strażaka (Grzegorz Kwiecień) i służącej Mary (Beata Fudalej). Ich język poezji zbyt trafnie opisze chylący się ku upadkowi świat. A to nikomu się nie opłaca. Poezja maluje krajobraz, w którym chce się oddychać, i to jedyny moment spektaklu, gdy w końcu możemy odetchnąć. Z nadzieją? Nie, bo głoszących poezję przepędzą i uduszą się wstydem zatykanym bełkotem. W domku państwa Smithów wieje grozą bardziej niż u Moliera. Nawet nie wiedzą, że nie mówią prozą. Katastrofą będzie słowo, mimo iż było na początku. Koniec. Stop.

PRZEMYSŁAW SKRZYDELSKI Autor jest komentatorem teatralnym Programu 2 Polskiego Radia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji