Artykuły

Dubeltowy necropulos melancholicos

"Sprawa Makropulos" w reż. Christopha Marthalera i "Latający Holender" w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Dobrowolski w Odrze.

Carl Gustav Jung, badający moc mitów w psychice, twierdził, że wyrażające je archetypy przemawiają na koturnach. Nigdzie nie jest to bardziej prawdziwe niż w operze, nawet współczesnej, z jej postmodernistyczną manierą dekonstrukcji mitu. Opera to nadal królestwo patosu, choćby zbuntowanego, świat nadekspresji i hiperdramatyzmu, w którym bohaterowie, miotając się między niebem a piekłem, budzą i ucieleśniają anielskie i diabelskie archetypy.

W lutym na scenie Opery Narodowej w Warszawie wystawiono modernistyczną operę Leośa Janaćka "Sprawa Makropulos" w reżyserii Christopha Marthalera. Jej bohaterka, Emilia Marty/Elena Makropulos, należy do tej samej kategorii istot przeklętych i cierpiących, udręczonych i marzących o wyzwoleniu, które nie może nadejść z racji nieśmiertelności, co groźny "Latający Holender" [na zdjęciu] z romantycznej opery Richarda Wagnera pod tym samym tytułem, wystawionej w Operze Narodowej rok temu w reżyserii Mariusza Trelińskiego.

"Latający Holender" - to przeklęty przez los, złowróżbny kapitan statku-widmo, wieczny tułacz mórz i oceanów, który tylko raz na siedem lat może zejść na ląd, by mieć szansę wybawienia przez miłość. A Emilia Marty, wybitna śpiewaczka operowa i egeria elit, to właściwie Elena Makropulos, córka alchemika z Pragi z XVI wieku, która zażywszy eliksir wiecznej młodości, jest już ponad trzystuletnią, znudzoną i zmęczoną życiem femmefatale na emeryturze. Nie bawi ją nawet romans z wnukiem, a kilkadziesiąt dzieci nic nie obchodzi. Przez nią popełniają samobójstwa mężczyźni, za nią szaleją stateczni mężowie, lecz Emilia/Elena kocha tylko siebie i musi zdobyć starożytny dokument z magiczną recepturą, by przedłużyć sobie życie o dalsze trzysta lat. Obie opery ukazują, jak spętani i opętani bohaterowie pętają i operują innych.

Latającego Holendra wielbi wpatrująca się codziennie w jego portret, zarażona jego melancholią, piękna i szlachetna romantycz-ka Senta; jest więc szansa na zbawienie przez miłość i złamanie niewolącego uroku. Niestety, na skutek niefortunnego nieporozumienia Holender, myśląc, że Senta się wycofuje, odpływa w siną dal. Gdy na ten widok pęka jej serce, okręt Holendra tonie (co Jung nazwałby znaczącą synchronicznością), a ich dusze łączą się w niebie w mistycznych zaślubinach. W Sprawie Makropulos mamy inne rozwiązanie perypetii istoty demonicznej skazanej na wieczną mękę. Emilia, zdobywszy w końcu rękopis z magiczną recepturą, nie skorzysta z niej - czuje, że ma już dość kusicielskiego, syreniego życia, swego cynizmu i bezustannych manipulacji, i chce wyzwolenia przez śmierć. Ofiarowuje rękopis innym, ale nikt nie tęskni za wiecznym żywotem w niby-młodym ciele - nawet wpatrzona w nią młoda śpiewaczka Krista, która pali magiczny rękopis. Krista nie chce być demoniczną divą, jest szlachetną, wysoką Animą (obrazem duszy), niestety samotną, daleko tu więc do pełnego happy endu.

Warszawska "Sprawa Makropulos" to przeniesienie inscenizacji wielkiego reżysera Christopha Marthalera z Salzburga, w której śpiewała wybitna sopranistka Angela Denoke. Niestety, była to transplantacja jedynie zwłok tej opery. Stałej scenografii, przedstawiającej salę sądową, nie ożywiła energia wielkiej divy. Mogę sobie wyobrazić Denoke w roli Emilii/ Eleny - wielkiej śpiewaczki operowej i demonicznej sukuby, ponieważ przed kilku laty słyszałem ją w genialnej Lulu w wiedeńskiej Staatsoper, gdy kreowała z ogromną dynamiką ostrego wampa, władczą dominatrix, pogromczynię mężczyzn. Bohaterka opery Janaćka, mimo trzystuletniego wypalenia, po prostu musi być niebywale fascynującą, choć lodowatą femme fatale... Jak bowiem inaczej wytłumaczyć samobójstwa i szaleństwa mężczyzn? Śpiewającej tę rolę w Warszawie Evie Johansson nie pomógł piękny, zimny wagnerowski sopran. Całkowicie pozbawiona charyzmy, wyglądając jak pracowniczka sądu po trzystu latach pracy w archiwach, położyła cały spektakl. Dla niej nie zabiłby się nikt.

O wiele bardziej przekonywująca od Johansson była pięknie śpiewająca partię Kristy mezzosopran Anna Bernacka. Wzruszał też tenor Rafał Bartmiński w udanej roli Janka samobójcy. Z oryginalnej salzburskiej obsady śpiewał w Warszawie jedynie tenor Raymond Very - bardzo dobry w trudnych wysokich rejestrach. Podobały się nam też na samym początku nieme aktorskie dialogi sprzątaczek za szybą i kafkowska scenografia sądu oraz kostiumy Anny Viebrock, ale to za mało. Wypada żałować, że wielki Christoph Marthaler nie raczył przyjechać na próby i wyręczył się asystentem. Szkoda też, że dyrygował, zaledwie poprawnie, zasłużony Gerd Schaller, a nie dynamiczny Esa-Pekka Salonen, jak w inscenizacji salzburskiej. Jego absolutne mistrzostwo podziwialiśmy w marcu na koncercie muzyki Lutosławskiego w Filharmonii Narodowej.

Modernistyczna opera Janaćka, o kapryśnej i nerwowej narracji, w której arie zastępuje często melodeklamacja pokrewna Schoenbergowskiemu sprachgesang, znakomicie oddaje charakter demonicznej bohaterki i zwroty akcji godne kryminału. Niestety, bez mistrzowskiego prowadzenia - "siada". Obie postaci - Latający Holender i Emilia/Elena - to bliscy krewni Ahaswerusa, Żyda Wiecznego Tułacza, potępionego bezdomnego grzesznika, skazanego za szydzenie z Chrystusa na włóczęgę po świecie do czasu jego drugiego przyjścia. Przypominają się w tym kontekście losy Kaina, Syzyfa i Tantala. Tym, co różni Emilię/Elenę od introwertycznego Holendra, jest chorobliwy narcyzm, źródło cynizmu oddzielającego ją od ludzi lodowatym chłodem, owocującym cierpieniem. Narcyz, zahipnotyzowany urodą własnego oblicza, chce zatrzymać czas i nieuchronnie rani uwodzone przez siebie ofiary, co znakomicie wykorzystał Oscar Wilde w "Portrecie Doriana Gray'a" (vide opera amerykańskiego kompozytora Lowella Liebermanna pod tym samym tytułem z 1996 roku).

Wielkim niebezpieczeństwem dla artystów, szczególnie scenicznych, jest takie narcystyczne, duchowe skamienienie, stałe bycie coól czy "na luzie", kryjące atrofię uczuć charakteryzującą bohaterów naszych czasów. Wszystkie wspomniane postaci to zalani czarną żółcią, saturniczni melancholicy, zdawałoby się skrajni introwertycy, nienadający się na bohaterów opery, w której króluje silna ekspresja uczuciowa. A jednak ich groźna aura i demoniczne charaktery przykuwają i fascynują widza. Ci przeklęci bohaterowie uosabiają pewną patologię duszy, która z powodu jakiejś transgresji, błędnego kroku w krainę ciemności, nie rozwija się, skupiając się tylko na sobie, i musi, samotna wśród ludzi, pokutować za egocentryczny grzech wybujałej miłości własnej.

"Latającego Holendra" Wagnera charakteryzuje z kolei głębia symboli precyzyjnie oddanych przez poruszającą muzykę. Spłycać ich nie wolno. Dlatego nie rozumiem, dlaczego widmowa załoga statku w inscenizacji Trelińskiego to wymuskani narcystyczni kadeci geje tańczący ze sobą w parach, a kobiety czekające na powracających z morza rybaków, mężów, kochanków i synów - damy, które powinny prząść na kołowrotkach jak Parki czy Norny, władczynie ludzkich losów - to raptem tandetne dziwki z tingel-tanglu. Takie podejście uchybia głębi archetypów, są to grepsy z popopery, nie na miejscu w dziele Wagnerowskim. Spektakl ratują piękna scenografia Borisa Kudlicki i znakomite światła Felice Ross; zalanie sceny wodą zawsze robi wrażenie, tu prezentowało otchłanną nieświadomość - ale później gremialne taplanie się, co chwila, wypadało bardzo infantylnie. W scenie otwierającej spektakl piękna, posągowa naguska, hasająca w kółko i nurzająca się raz po raz w kąpieli, morska dziewica, robiła wrażenie, ale wystarczyłaby jedna jej wyzywająca runda i jeden gest odrzucenia długich blond włosów. Less is more.

Sopran Lise Lindstrom nie rzuciła na kolana, choć znakomicie zaśpiewała słynną, przejmującą balladę Senty. Była w tym też zasługa wrażliwego dyrygenta Rani Calderona, któremu niestety nie udało się z orkiestry wydobyć pełnego brzmienia. Śpiewającemu partię "Latającego Holendra" basowi-barytonowi Johannesowi von Duisburgowi brakowało fascynującej, ponurej mocy, znacznie lepiej od niego śpiewali tenor Charles Worman jako myśliwy Eryk i mezzosopran Anna Lubańska jako Mary. W sumie Mariusz Treliński nie wykorzystał szansy swego pierwszego spotkania z Wagnerem i spektakl pozostawił niedosyt. Czekamy na Lohengrinal

"Latający Holender" i Emilia Marty dotelepali się wreszcie do naszej stolicy, ale w kiepskim stanie. Warszawie zafundowano dubeltowy ersatz necropulos melancholicos, jakby była tylko stolicą peryferii Europy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji