Artykuły

Wszystko co najważniejsze

- Do szkoły teatralnej zdałem, bo niczego innego nie umiałem. Ale już jako doświadczony aktor odrzuciłem dziesiątki propozycji, które dawały możliwość szybszego awansu w tym zawodzie. Role wybierałem z klucza towarzyskiego. A grałem, bo na życie musiałem zarobić - rozmowa z Markiem Kondratem.

Lekarz mi niedawno tłumaczył, że mężczyźnie na kacu chce się uprawiać miłość, bo czuje śmiertelne zagrożenie, a natura mu podpowiada, że to jest ostatni moment do pozostawienia po sobie jakiegoś śladu

Katarzyna Kubisiowska: Jaki to moment w pana życiu?

Marek Kondrat: Po raz pierwszy składa się ono w całość. Świat skurczył się niesłychanie, właściwie ograniczam się do kilku ulic, grono przyjaciół mam niewielkie. Odciąłem się od rzeczy kompletnie błahych i niepotrzebnych.

Jakich?

- Polityki, sporów, kto ma rację, a kto nie, kto kłamie, a kto mówi prawdę - za stary na to jestem. Wybory, których teraz dokonuję, kierują mnie w stronę odpoczynku, uczestnictwa w rzeczach powtarzalnych, przewidywalnych, dających poczucie bezpieczeństwa, a nie narażających bez przerwy na konfrontację ze sprawami ostatecznymi.

To chodzi o mniejsze siły?

- Siły, z których jest człowiek w stanie skorzystać, nie tylko dotyczą fizyczności, ale także emocjonalności. Organizm sam odcina się od pewnych emocji, wie, że wyżej nerek nie skoczysz.

Czasem udaje mi się nawet złapać perspektywę. To tak, jakbym wznosił się balonem nad ziemią i zobaczył obraz życia w całej rozciągłości: ktoś się rodzi, czeka na coś, chodzi, pracuje, wydala, uprawia miłość, śpi, i do widzenia, i nic więcej, i umiera. Reszta jest wyobraźnią.

"Najbliższe jest pięć minut" -jak pisał Mrożek. Aby złapać tę perspektywę, trzeba trochę pożyć.

- Lekarz mi niedawno tłumaczył, że mężczyźnie na kacu chce się uprawiać miłość, bo czuje śmiertelne zagrożenie, a natura mu podpowiada, że to jest ostatni moment do pozostawienia po sobie jakiegoś śladu.

Niestety, a może właśnie stety, wziąłem się z ludzi, którzy przeżywali swoje życie na bieżąco i doraźnie. Aktorzy mają to do siebie, że w zasadzie każde przedstawienie, w którym grają, jest sumą życia. Bo ile razy przekonująco można wyznawać miłość Julii albo pytać: "Być albo nie być'?

W pewnym momencie przestał pan to powtarzać, zszedł pan ze sceny i zajął się biznesem winiarskim. O takich ludziach mówi się: w czepku urodzeni.

- To wszystko osiągnąłem sam, nie dostałem żadnego spadku, wyrastałem w epoce, w której wszyscy byli równi. Ojciec jako aktor miał niewiele, za komuny gaże były normowane. Ludzie nie gonili za pieniądzem, bo nie mieli gdzie ich zdobywać. Plusem tej sytuacji było to, że więcej ze sobą przebywali i rozmawiali. A dziś brak czasu na spotkanie, a i opowiadać nie ma za bardzo o czym.

Gdy przestaje się recytować cudze teksty, to bardziej uruchamia się pamięć prywatnej przeszłości?

- Czyja wiem... Dzieciństwo jest ważne, to na pewno. Moje wiąże się przede wszystkim z Warszawą. W '51 przyjechaliśmy tutaj, ojciec dostał angaż w Teatrze Polskim, wcześniej grał w Słowackim w Krakowie. Zamieszkaliśmy na Muranowie, to była jedna z pierwszych odbudowanych dzielnic. Nikt za bardzo nie wierzył, że się utrzyma dłużej niż 15 lat, powstawała przecież na gruzach. Pamiętam drewniane klatki schodowe, do niektórych mieszkań wchodziło się prosto z ulicy, po ewakuacyjnych drabinach. Od kolumny kościoła św. Augustyna na Nowolipkach po Cmentarz Powązkowski i więzienie Gęsiówka, otoczone żółtym, lekko zrujnowanym murem, ciągnęła się parametrowa hałda gruzu.

A wokoło ruiny getta.

- Bez przerwy wymyślaliśmy zabawy, które polegały na odkopywaniu rzeczy po Żydach. Znajdowaliśmy garnki, zabawki, zdarzały się jakieś monety. Dla nas to były fetysze. W tym miejscu unosił się przejmujący duch, którego jako dzieci nie umieliśmy nazwać, nie używaliśmy słowa "getto". Gdy dziś czytam książki opowiadające o czasach tużpowojennych, to rozpoznaję ten sam nastrój - tajemnicy i odcięcia. Bo my, Polacy, nie braliśmy osobiście rzeczy dziejących się za murem.

W co się pan bawił pośród tych gruzów?

- W żołnierzy, walkę, zadawanie ran, śmierć. Na podwórku największe fujary obsadzane były w roli Niemców, przecież oni wojnę przegrali. Włóczyliśmy się po piwnicach, które kryły mnóstwo sekretów, a na ich ścianach pisaliśmy kredą: "Mamo, kocham Cię".

I jednocześnie słuchaliśmy radosnych piosenek - "Na prawo most, na lewo most", "Czerwony autobus", komunistycznej przygrywki do odbudowy stolicy. Nie byłem treścią szczególnie zainteresowany, natomiast cieszyłem się, że ludzie śpiewają i że pośród gruzowisk tli się nadzieja. To był zastrzyk energii. A na początku lat 60. byłem świadkiem niebywałego widowiska: przesunięcia o ponad 20 metrów XVIII-wiecznego kościoła Najświętszej Marii. Ta czterogodzinna operacja była możliwa dzięki kołowrotom kręconym ręcznie przez co chwilę zmieniających się robotników. Cala Warszawa wtedy na to patrzyła.

Kogo na Muranowie mieliście za sąsiadów?

- Rodzice zaprzyjaźnili się z dwiema rodzinami ze Lwowa. Na Uniwersytecie Jana Kazimierza studiowali matematykę. Wysocy urzędnicy w randze podsekretarzy stanu w Ministerstwie Górnictwa, tacy budujący potęgę ojczyzny. Pamiętam świetnie ich reakcję na kolejne wydarzenia polityczne w kraju, na przykład kiedy w 70 roku, po dramacie Grudnia na Wybrzeżu, pierwszym sekretarzem partii został Edward Gierek, płakali z radości, bo to dobry śląski gospodarz, który zadba okraj.

To byli ludzie, których historia oderwała od dzieciństwa, rodzinnego miasta, z tęsknotami, bez przerwy wspominający, zaciągający po lwowsku. Nasze trzy rodziny miały wspólne rytuały: czytanie "Przekroju", rozwiązywanie krzyżówki z ostatniej jego strony, ucieranie kawy Nesca z cukrem, co dawało piankę, i brydż, brydż, brydż, przy którym przesiadywałem od dziecka. Z chłopcami z tych dwóch rodzin, moimi rówieśnikami i trochę starszymi, do dziś pozostaję w przyjaźni.

W domu mówiło się o tym, co działo się w getcie?

- Nie. A z Żydami miałem kontakt wyłącznie poprzez żonę stryja Józefa, który w roku 1941 zagrał w nazistowskim "Heimkehr". Całkiem niedawno musiałem się z tego tłumaczyć, bo tzw. patrioci dopadli mnie, knując teorię, że jaka rodzina, taki potomek.

Dramatyczne są losy aktorów, którzy zagrali w tym filmie. Bogusław Samborski brał udział w "Heimkehr", by chronić swoją żonę Żydówkę. U schyłku wojny uciekł do Argentyny.

- Te same przyczyny powodowały moim stryjem. Ojciec z Józefem utrzymywali luźny kontakt. Pochodzili z Przemyśla. Było ich jedenaścioro rodzeństwa Dziadek był właścicielem karczmy, która zresztą po dziś dzień istnieje. Ojciec, najmłodsze dziecko, i Józef, starszy, rozpoczynali swoją przygodę ze sceną w półamatorskim teatrze Fredreum. Potem Józek grywał w filmach przedwojennych, między innymi z Dymszą. Zawsze jedną nogą był zatopiony w XIX wieku, śpiewał Schillerowskie piosenki, artystowsko się modelował, zarzucał szaliki w czasach, kiedy jakikolwiek chałat i buty na nogach stanowiły dla wszystkich wartość podstawową. Stryj nigdy nie przestawał być aktorem, strasznie mnie to śmieszyło, a częściej straszyło; byłem za mały, żeby to właściwie odebrać.

Te pozy aktorskie?

- Zawsze mnie męczyły, także u ojca Kiedy miałem pięć lat, ojciec miał wypadek samochodowy. Długo leżał w szpitalu, potem już zawsze kulał. I jednocześnie to jest moment, kiedy życie go z automatu przysposabia do większej normalności. Ona dla dziecka ma kluczowe znaczenie, inność nie jest dla niego walorem. Dopiero później człowiek chce się z tłumu wyróżnić, zakłada dziwne ubrania, przekłuwa nos, czuba stawia na głowie. Jako kilkulatek marzy o przeciętności rodziców, a do komunii chce iść w ubranku granatowym, jak wszyscy, a nie w białym, bo taki akurat kolor wymyśliła sobie moja mamusia. Zawsze wyróżniałem się spośród zgrai z naszego podwórka. Sprawa się pogorszyła, kiedy zagrałem w "Historii żółtej ciżemki" - miałem wtedy dziesięć lat. Chłopaki zaczęły za mną wołać "Ciżma" albo "Wawrzek". Dziś wiem, że mi zazdrościli, ale wtedy nie wiedziałem, co począć. Za wszelką cenę chciałem im dorównać: musiałem grać w piłkę tak dobrze jak oni, zdzierać kolana rozpruwać sobie udo na trzepaku. Doceniali i jednocześnie nadal pozostawałem dla nich przezroczysty. Bez przerwy któreś z moich rodziców przez lufcik okna krzyczało: "Nie biegaj! Nie poć się!". Kompletna kicha: chłopaki rżały, aja cierpiałem.

Porozmawiajmy jeszcze o stryju Józefie i jego żonie.

- Żona Guta, reżyserka, wychowanica Tatiany Wysockiej. Józek ją straszliwie kochał, stąd jego udział w "Heimkehr". I Guta wojnę przetrwała, a Józef za okupacji wstąpił do partyzantki na Lubelszczyźnie, ukrywał się w lasach. A z udziału w "Heimkehr" środowisko aktorskie go rozgrzeszyło. Przecież po wojnie odbywały się sądy nad kolegami aktorami. Bohdan Korzeniewski, potem mój profesor, stał na czele kapituły, która wskazywała palcem, kto poszedł na jakikolwiek układ z okupantem. Za granie w tzw. teatrach jawnych zostali ukarani m.in. Adolf Dymsza i Maria Malicka. Przez jakiś czas nie mogli wykonywać swobodnie zawodu. Józkowi odpuścili, po wojnie przecież występował.

A Mieczysławie Ćwiklińskiej środowisko aktorskie odpuściło, ale żydowskie już nie. Nie mogło jej darować, że zostawiła bez pomocy swojego męża Mariana Steinsberga, znanego warszawskiego wydawcę i antykwariusza, który w getcie zmarł z głodu.

- Józef miał zadrę w sobie. Może to była sprawa alkoholu, który bardzo wysoko cenił, i notorycznie wprowadzał się w krainę baśni. Wypuszczał się na tzw. trzydniówki. Guta go wszędzie wtedy szukała. Raz poszedł do Współczesnego, w gabinecie dyrektora usiadł w fotelu i mówi do Axera: "Erwin, zaangażuj Gutę, ona tę budę na nogi postawi". I Erwin to znosił cierpliwie, drzwi się w pewnym momencie otwierały, Guta wsadzała głowę i prosiła: "Józiu, chodź do domu". On patrzył najpierw na nią, potem na Erwina i puentował: "Chryste Panie, jak ja nienawidzę tej rasy".

Do nas to tylko na święta dawał się zaprosić. Matka lamentowała że Józek na pewno zjawi się pijany, zdemoluje mieszkanie i co sąsiedzi powiedzą, gdy zacznie śpiewać już przy garażach. Kiedyś miałem go przywieźć z mieszkania przy Odyńca do nas na wigilię. Stryj rozmawiał ze mną jak z dorosłym: "Słyszałem, że chcesz zostać artystą". Ja na to: "Józio, chodź, bo rodzice czekają". On: "Pamiętaj, takim jak twój wielki stryj nie będziesz nigdy, a takim jak twój zasrany ojciec to nie warto". I w takim entourage'u jechaliśmy z Józkiem na kolację wigilijną. Aktor tej miary nie może jednak korzystać z autobusu, oj, nie. Organizował więc godny siebie transport - w białym szalu zarzuconym na elegancki raglan stawał na krawężniku i pańskim gestem zatrzymywał elegancki samochód, który w latach 60. w Warszawie był rzadkością. Rzucał tylko do osoby za kierownicą: "Na Nowolipki, proszę łaskawego pana po drodze proszę się zatrzymać w Klubie Oficerskim", tam pan Józef przyjmie element baśniowy. My w tym samochodzie czekaliśmy potulnie z kierowcą, aż Józek z Klubu Oficerskiego wróci.

Pojawiał się po 15 minutach w zupełnie innym nastroju i mógł już jechać dalej, do tej nieszczęsnej swojej rodziny. Oczywiście na podwórku śpiewał donośnie, sąsiadki natychmiast do okien podchodziły, a on, przekraczając próg domu, z nikim się nie witał, choć wszyscy, włącznie z Guta, czekali od godziny przy zastawionym stole. Udawał się prosto do drzwi kuchennych, ja za nim, bo oka z niego nie spuszczałem, i on do mnie: "Powiedz, smyku, gdzie matka trzyma szpagatówkę? Nalej stryjowi". Ja wyciągam taki kieliszeczek mały. "Ale nie żartuj, stryj jest poważnym człowiekiem". Kazał mi wyjmować szklankę, napełniał ją do połowy, a następnie prosił o cukier. Wsypywał go do szpagatówki, mieszał i edukował: "Wiesz, synu, co to jest? Glukoza!". Po rym wszystkim wchodził do pokoju i odbywał katorgę spotkania rodzinnego, zwykle nie trwało to długo. Guta patrzyła na niego z politowaniem. On nie cierpiał wszystkich dookoła W pewnym momencie komunikował, że natychmiast musi wychodzić do teatru, i znikał na następne trzy dni.

Teraz rozumiem, dlaczego od dziecka alergicznie reaguje pan na pozy aktorskie.

- U nas w rodzinie nigdy nie było normalnie, wszystko było przegrane, degradujące duchowo, tak namiętne, że rujnowało, a jeśli stwarzało, to tylko miraże piękna. Do rodziców przychodzili znajomi aktorzy, siedzieli od świtu do zmierzchu i wszyscy rozmawiali wyłącznie o teatrze, językiem, którego nie rozumiałem. Wszystko było w nim sztuczne, szczególnie modulowany głos. A do Szkoły Teatralnej zdałem, bo niczego innego nie umiałem. Po roli w "Ciżemce" jeździłem na konkursy recytatorskie, zdobywałem nagrody. Typowano mnie na tego, który ma rozpocząć apel, powiedzieć wiersz na akademii. Ale już jako doświadczony aktor odrzuciłem dziesiątki propozycji, które dawały możliwość szybszego awansu w tym zawodzie. Role wybierałem z klucza towarzyskiego. A grałem, bo na życie musiałem zarobić.

W roku 1968, kiedy zaczęła się Gomułkowska nagonka na Żydów, zdawał pan maturę.

- W roku 68 kobieta, a właściwie ojczyzna złamała mi serce. W szkole miałem dwie miłości: moją późniejszą żonę i Hanię Bielawską, która chodziła do klasy równoległej. Śliczna, kruczoczarna dziewczyna o niebieskich oczach, z pięknym, dużym biustem. Znajdowałem się w czeredzie amantów, którzy walczyli ojej względy. Wiedziałem, że ojciec Hani był oficerem Wojska Polskiego w randze pułkownika i że mieszkali przy pętli autobusu 112, czyli na przedłużeniu Nowolipek i przy rogu Dzielnej. Chodziliśmy tam całą bandą i dostawaliśmy w pysk od miejscowych, którzy też aspirowali do Hani, niektórym te amory się więc nie opłacały.

Potem matura egzamin do Szkoły Teatralnej, pierwsze wakacje studenckie - trzy miesiące, strasznie długo. Gdzieś w połowie września jadę na podwórko Hani, dzwonię do drzwi mieszkania jej rodziców, a otwiera mężczyzna w białym podkoszulku, dobrze zbudowany, rasy nordyckiej ewidentnie. "Dzień dobry". "Dzień dobry". "Zastałem Hanię?". On odwrócił się i krzyczy: "Krysiu, młody człowiek się pyta o jakąś Hanię, może ty wiesz coś?". "To pewnie chodzi o córkę tych, którzy tu mieszkali". Więc on do mnie: "Wyjechali". Ja "Jak to wyjechali, dokąd?". On: "Jak to dokąd? Do Izraela". Usunął mi się grunt spod nóg, dosłownie. Nie wiedział pan dotąd, że Hania jest Żydówką?

- Nie miałem pojęcia i nie było to żadnym tematem. Mimo że do naszej rodziny należała Guta, świadomości istnienia Żydów wśród nas nie było kompletnie. Dopiero w '68 zostało to wyartykułowane w sposób klarowny: syjoniści, rewizjoniści, Polska dla Polaków.

Szokowało mnie to, co się dzieje w kraju, zaczaj się wielki exodus. Wtedy po raz pierwszy poczułem zdecydowaną niechęć do systemu. Najpierw z getta zostały same gruzy, a teraz dobijamy resztki jego cudem ocalałych mieszkańców. I ja miałem stanąć po stronie zwycięzców. Facet w białym podkoszulku - nowy właściciel - rozmawia ze mną przez drzwi jak ze swoim: my tu zostajemy, a tamci nie mają farta. Z Hanią się pan jeszcze zobaczył?

-14 lat później. Miałem już wtedy rodzinę, żonę, dwóch synów. Janek Nowicki, który wtedy darzył uczuciem Marthę Meszaros, podpowiedział jej, że jest taki ciekawy aktor i warto go ściągnąć na plan filmu, który ekipa kręciła w Skandynawii. Po brawurowej podróży statkiem wysiadłem najpierw w Helsinkach, przez tydzień boksowałem się tam ze scenariuszem "Rewizora", a następnie odbyłem podróż ekskluzywnym promem "Viking" do Sztokholmu. Wiedziałem, że Hania tu mieszka, że wyszła za mąż, jak się teraz nazywa, że urodziła dzieci i pracuje jako dentystka I zanim odbyły się wszystkie odprawy, stanąłem w budce telefonicznej, otworzyłem książkę i znalazłem trzy takie same nazwiska. Zadzwoniłem pod pierwszy numer, odezwał się mężczyzna, przedstawiłem się, a on: "Ja pana znam. Hania o panu dużo opowiadała". Trafiłem. "Jestem w Sztokholmie, czy zastałem Hanię?". "Nie, ona jest na dyżurze. Ale my dzisiaj wieczorem w domu organizujemy party, bardzo serdecznie pana zapraszam".

Jednak na ryle odważny to nie byłem, żeby tam pójść.

No nie, nie wierzę!

- Niech pani słucha dalej. Mówię mężowi, że kręcę tu film, podaję nazwę hotelu, w którym się zatrzymałem, gdyby Hania chciała się spotkać... Poruszyło mnie to, że ją odnalazłem, że jest na wyciągnięcie ręki. Wróciły wspomnienia i imaginacja uczucia które w sumie było domniemane. Plus element ostatni, czyli spotkanie w drzwiach z nowym właścicielem ojczyzny w białym podkoszulku. Kupiłem butelkę whisky, zamknąłem się w pokoju hotelowym i pisałem list do Hani. Płakałem i pisałem, piłem, płakałem i pisałem i z tego wynikało, że byłem potwornie zakochany i w zasadzie brałem winę na siebie za całą ojczyznę, za to wszystko, co się wydarzyło w '68. List zostawiłem w recepcji, a skoro świt poszedłem kręcić film.

Hanka musiała list odebrać, bo zadzwoniła do hotelu i zapytała, kiedy wyjeżdżam. Powiedziałem, że następnego dnia rano. Na to ona że nie zdąży dziś przyjść, bo jakieś sprawy z dziećmi ją wiążą. Trudno - pomyślałem - tak to miało się wszystko skończyć.

Następnego dnia powrót, ósma rano, ponownie prom "Viking", w samochodzie Martha Meszaros, jej syn Miklós Jancsó, Janek Nowicki i ja Czekamy w kolejce na pokład. Wychodzę na moment z auta patrzę, a na parking wjeżdża mini morris, zatrzymuje się 50 metrów przede mną, wyskakuje z niego Hanka biegniemy w swoją stronę, rzucamy się sobie w ramiona płaczemy i całujemy się. Rozstajemy się zapłakani, ona kładzie mi palce na ustach, wsiada do samochodu i odjeżdża Wracam do naszego auta, szukam papierosa nie znajduję, z tyłu pojawia się ręka z paczką marlboro, podaje ją Janek Nowicki, wszyscy milczą.

Pan mi teraz opowiada fragment jakiegoś filmu, prawda?

- To sama prawda a kiczu w niej tyle ile w życiu.

Kiedy pana słucham, po raz kolejny do mnie dociera, że w Polsce życia osobistego nie da się oddzielić od historii i polityki.

- No się nie da. "Kamienie na szaniec", "Kolumbowie" to są z dzieciństwa moje główne lektury, czytane zaraz po "Przypadkach Robinsona Crusoe", "Podróżach Guliwera" i "Dzieciach z Bullerbyn". O powstaniu warszawskim wiedziałem wszystko: gdzie, kiedy i kto jakie nosił szarże wojskowe, znałem przynależności do batalionów, wiedziałem, którędy powstańcy do kanałów weszli, a którędy wyszli. Każdego roku w Dzień Zaduszny szedłem z mamą na Powązki, nad mogiłami powstańczymi unosiły się łuny światła. Powstanie i jego uczestnicy stanowili dla mnie wzór, to byli najpiękniejsi ludzie kompletnie różniący się od wszystkich moich kolegów na podwórku.

W pana młodości pewnie nie mówiło się na głos, że w powstaniu zginęło 200 tys. cywilów.

- Teraz jestem przeciwnikiem decyzji powstańczej, ale też trudno oceniać to z dzisiejszej perspektywy. Prawdopodobnie było nieuniknione. Pewien uczestnik tamtych wydarzeń powiedział mi kiedyś: "Panie Marku, pan przecież wie, do czego jest zdolny chłopiec, który ma 17 lat i jest w jakiejś grupie, o czym tu gadać". Jeśli ktoś znajomy poświęca się dla ojczyzny, to mu nie powiesz nagle: ale to nie ma sensu.

A co ma sens?

- Dziś? Patriotyzm to płacenie podatków w kraju i sprzątanie po swoim psie. Poza tym staram się mieć czas przede wszystkim na smakowanie życia, wspólne biesiadowanie, picie wina, rozmawianie, rozpoznawanie siebie nawzajem jako ludzi, a nie narody. To są dla mnie fundamenty. A my, Polacy, to mamy skłonność do wypowiadania się w imieniu całej wspólnoty.

"Sonety" Szekspira, które pan czyta, dotykają spraw fundamentalnych.

- Dziś "Sonety" czytam już inaczej, nie zawodowo, nie uczę się ich na pamięć, by potem wyrecytować w Dusznikach-Zdroju. Trzeba przeżyć jakiś kawałek życia, aby poezję przestać traktować jako wyjście na scenę.

Lektura "Sonetów" Szekspira to spotkanie z samym sobą?

- Jak najbardziej. Nie chcę się już przebierać za kogoś, kim nie jestem, tę poezję czytam jako Marek Kondrat. Literatura od zawsze była przedmiotem mojej szczególnej uwagi, a teraz ta uwaga jest już zupełnie bezinteresowna.

Miłość, lojalność, przyjaźń, przemijanie - te wątki są obecne w "Sonetach", a także przewijają się w naszej rozmowie.

W pańskim systemie wartości, która z tych rzeczy stoi na samym szczycie?

- Wszystkie są równorzędne. Choć może miłość jest na szczycie. Ona jest niesłychanie inspirująca. Słowo "kocham" zostało odmienione we wszystkich językach świata i jednocześnie jest z nią tak samo jak z winem - używamy słów określających zmysły, nie tylko zapachy i smaki, ale też stany ducha. W tej sprawie drogi nigdy się nie zamykają. Kręci mnie ta dowolność.

A co z miłością?

- Dziś mam w sobie większą odwagę w próbie formułowania sądów na jej temat niż w czasach, kiedy byłem młodym człowiekiem. O kobiecie to ja wiedziałem tyle, że w pierwszej kolejności jest matką, instytucją, do której mogę zgłosić każde zażalenie z powodu cierpienia, bo to ona przecież jest najbardziej temu winna. Potem doszły inne emocje, dostrzegłem istnienie płci pięknej, coś mi gwałtownie zaczęło buzować w organizmie, oddawałem się namiętnościom. Męczące to wszystko, ale warte uczestnictwa

"Sonety" Szekspira powstawały w XVI wieku, a są bardziej aktualne niż niejeden wiersz napisany w czasach współczesnych.

- To też zasługa genialnego tłumacza Stanisława Barańczaka. Fascynuje mnie bogactwo całego dzieła Szekspira, u którego dramat graniczy z komedią przez cienką ścianę, los ludzki widzi się jak igraszkę, a to, co w życiu najbardziej dramatyczne, bywa najśmieszniejsze. Jeszcze w Szkole Teatralnej w przedstawieniu dyplomowym grałem w "Ćwiczeniach z Szekspira" reżyserowanych przez profesora Bardiniego. Mówiliśmy, a właściwie śpiewaliśmy najbardziej znane monologi Szekspirowskie. Występowaliśmy w jednolitych sportowych kostiumach - mężczyźni cali na czarno, kobiety miały kolorowe bluzki. Ten spektakl odbierany był brawurowo nawet w Stanach Zjednoczonych, ludzie świetnie wyczuwali ducha moderny. Monolog o kochanku i płaczącej wierzbie jest niesłychanie prosty, nie sposób się nim nie przejąć. Wszystko, co w życiu najprostsze, jest najbardziej przejmujące. Tylko do tej prostoty nie każdy może dojść tak łatwo jak Szekspir.

***

MAREK KONDRAT

-ur. w 1950 r., aktor, zagrał m.in. w "Zaklętych rewirach" Janusza Majewskiego, "Smudze cienia" Andrzeja Wajdy, "Psach" Władysława Pasikowskiego. Za najważniejszą filmową rolę uważa rolę Adasia Miauczyńskiego w "Domu wariatów" i "Dniu świra" Marka Koterskiego. Właściciel sieci sklepów Kondrat-Wina Wybrane.

"Sonety", William Shakespeare. Przekład, wstęp i opracowanie Stanisław Barańczak, wydawnictwo A5, Kraków 2013

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji