Artykuły

Sploty przypadków

- Nie chcę grać w reklamach. Dopóki nie muszę, bo mam co jeść, to nie chcę - mówi PRZEMYSŁAW BLUSZCZ, aktor Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy.

Rozmowa z Przemysławem Bluszczem, aktorem teatru Im Heleny Modrzejewskiej w Legnicy:

Od 1997 roku jest pan aktorem legnickiego teatru. To nie jest teatr lalkowy, a przecież kończył pan aktorstwo na Wydziale Lalkowym.

- O tym, że zacząłem grać w legnickim teatrze zdecydował splot przypadków. Dostałem propozycję od mojego profesora, który teraz jest dyrektorem teatru w Kaliszu. Robert Czechowski robił wówczas w Legnicy spektakl "Jak wam się podoba". Zaproponował mi, żebym zrobił tutaj dyplom. Potem pogrywałem trochę we Wrocławiu na scenie "Kalambura". W międzyczasie Jacek Głomb zaprosił mnie gościnnie do kolejnego spektaklu, do "Złego". Oprócz tego byłem też razem z Tomkiem Sobczakiem asystentem reżysera. To było dla mnie ważne, bo od początku interesowało mnie nie tylko aktorstwo. Później Jacek Głomb zaprosił mnie do "Don Kichota", gdzie zagrałem Sancho Pansę. Okazało się, że dobrze nam się ze sobą pracuje, Jacek zaproponował mi etat i tak się zaczęło.

Mówi pan, że o pracy w legnickim teatrze zadecydował przypadek, a teraz aktor, który kończył Wydział Lalkowy, gra tu większość głównych ról.

- Zdarza się. Dostaję propozycje, które mnie satysfakcjonują. Mam nadzieję, że publiczność również, bo to jest chyba najważniejsze, żeby widzowie byli zadowoleni. Ale to rzeczywiście zabawne, że mogłem grać w teatrze lalkowym i pewnie bym grał, gdyby nie propozycja od Roberta Czechowskiego, a później Jacka Głomba. Ale mimo wszystko teatr formy jest mi bardzo bliski. Uważam, że cudownym mariażem w teatrze byłoby połączenie teatru formy z teatrem żywego planu. Na przykład na festiwalu Malta połowa propozycji jest rodem wzięta z teatru formy, w którym aktor jest nie tylko psychologiczną hybrydą naładowaną emocjami, ale też formalnym budulcem spektaklu - ważne jest ciało, gest czy rytm. Używa się nieco innych technik w takim graniu, ale myślę, że współczesny teatr będzie jednak dążył do

tego, żeby spotykać te wszystkie rzeczy. W moim nowym projekcie - "Sidharcie" według Hermana Hessego, chciałbym te teatry spotkać. Pierwsza część będzie lalkowa, druga to film, a trzecia żywy plan, czyli to, co gram teraz. A tak naprawdę to jestem zdania, że teatr różni się tylko tym, że jest albo dobry albo zły, nieważne w jakim rodzaju czy konwencji.

A jak to się stało, że Przemysław Bluszcz zaczął się pojawiać na srebrnym ekranie?

- Tak naprawdę zaczęło się od "Ballady o Zakaczawiu". Polska zobaczyła, że są aktorzy inni od tych w Warszawie czy w Krakowie. Bo nie przypominam sobie, żeby wcześniej film zatrudniał aktorów z jakiegoś ośrodka, który z punktu widzenia Warszawy jest "głęboką prowincją". "Ballada..." przetarła nam wszystkim szlaki. Mnie się może trochę bardziej powiodło w tym sensie, że mam tych propozycji więcej. Dzięki Benkowi zaistniałem w Polsce. Drobny problem polega jednak na tym, że wszelkie propozycje jakie dostaję, są bliskie autoramentowi Benona, czyli dość szemrane - albo jakiś mafioso, albo inny bandzior. Producenci czy reżyserzy bardzo łatwo szufladkują aktora na zasadzie: skoro się w tym sprawdza, to damy mu do zagrania podobną rolę. Reżyserzy rzadko pracują z aktorami. Przyjeżdżasz na dzień zdjęciowy, dostajesz wcześniej tekst, umiesz go, to ustawiamy i akcja. W pracy w filmie, a szczególnie w telewizji nie ma czasu na to, co w moim zawodzie jest niezwykle istotne, na proces, na zadawanie mnóstwa pytań i próby znalezienia na nie odpowiedzi. Kto w takiej sytuacji zaryzykuje, żeby Przemka Bluszcza obsadzić w roli delikatnego, romantycznego faceta? We "Wschodach i Zachodach Miasta", do których niedawno skończyliśmy zdjęcia, gram zupełnie inną rolę, przeciwną temu, z czym do tej pory byłem kojarzony.

Myśli pan, że to będzie szansa na wyjście z tej szufladki, w której został pan zamknięty?

- Nie wiem, czy "Wschody i Zachody..." to przełamią. Obowiązujący powszechnie model "byle co, byle jak, byle szybko", w każdej dziedzinie naszego życia, nie nastraja optymistycznie. Dla mnie jest oczywiste, że aby się rozwijać, iść do przodu, trzeba podejmować ryzyko. Myślę, że rodzaj szlachetnego ryzyka to w pewnym sensie jeden ze znaków rozpoznawczych naszego teatru. Wygrywamy na tym, że podejmujemy ryzyko dotyczące rzeczywistości, spraw, które poruszamy, czy przestrzeni, w których gramy. Przy takim ryzyku oczywiście zdarzają się również porażki, co jest naturalne i trzeba się z tym liczyć. Ale na razie, wydaje mi się, że bilans wychodzi zdecydowanie na plus, i znajdujemy wielu naśladowców.

Grał pan w filmowych adaptacjach spektakli, od czasu do czasu pojawia się pan na chwilę w różnych serialach. Oprócz tego był też film, w którym zagrał pan jedną z głównych postaci.

- Rzeczywiście to była jedna z głównych ról. Zagrałem w filmie Przemka Wojcieszka "W dół kolorowym wzgórzem". Przemek próbuje zadawać trudne pytania, próbuje w niewygodny sposób skłaniać do myślenia. Zagrałem postać, która właściwie jest gdzieś w tle, jest kumplem z młodości głównego bohatera. I chociaż ten mój Tadek to nie był chłopak z jasnej strony mocy, to praca nad tą rolą była bardzo interesująca, bo w scenariuszach Przemka, każdy aktor znajdzie materiał do pracy.

Niedawno wszedł na ekrany "Skazany na Bluesa", w którym też można zobaczyć Przemka Bluszcza.

- To jest trochę magiczna historia. Pojechałem z Januszem Chabiorem na zdjęcia do jakiegoś serialu. Szedłem do sklepu nocnego w Katowicach i nagle słyszę z jednego z ogródków piwnych: Przepraszam bardzo, czy pan jest aktorem? Mówię, że tak. Z Legnicy? No z Legnicy. Okazuje się, że w ogródku siedział reżyser Jan Kidawa-Błoński z żoną i podobała im się "Ballada...". Siadłem z nimi w ogródku i od razu zaproponowali mi rolę w "Skazanym na Bluesa". Wtedy jednak ta produkcja padła. Magicznej historii część dalsza jest taka, że później byliśmy z teatrem w Malborku. Poszedłem z żoną na zakupy, widzimy, że chłopaki z Dżemu, którzy poprzedniego dnia grali koncert, kupują jakieś pamiątki pod zamkiem. Pięć minut później dostaję telefon z pytaniem, czy nie zagrałbym menedżera Dżemu. I w ten sposób zagrałem w "Skazanym na Bluesa". Poznałem chłopaków z "Dżemu" - dojrzałych, mądrych, niepopsutych ludzi. Coś takiego jest w tym Śląsku, że on zdrowo ustawia relacje między ludźmi. Tam jest wszystko jasne, nie ma ścierny, wszyscy mają do siebie szacunek. Cieszę się, że mogłem poznać szczerych ludzi, którzy kochają to, co robią.

Myśli pan o tym, żeby kiedyś zostawić teatr i grać tylko w filmach?

- Teatr, film, telewizja to są inne środki. Myślę, że aktor grania, nauczy się tylko w teatrze. Nie wierzę, że można sobie rolę budować na samych dyskusjach z reżyserem. Potrzebne jest coś takiego, co się dzieje tylko między ludźmi podczas prób. Wtedy widać, że coś się nagle rodzi, że jest to coś wyjątkowego. A na koniec w żywym kontakcie z widzem sprawdzasz, czy to działa. Fajnie jest grać w filmach i w telewizji. Oprócz tego, że to przygoda, to jeszcze przyzwoicie płacą, a z samego teatru ciężko wyżyć.

Propozycja, której nigdy by pan nigdy nie przyjął?

- Nie chcę grać w reklamach. Dopóki nie muszę, bo mam co jeść, to nie chcę. Ale nie zarzekam się, że jeśli dostanę na przykład sto tysięcy dolarów od kogoś za zagranie w reklamie, to odmówię. A poza tym... Jestem aktorem, aktor jest od grania, są propozycje na pewno trudne. Zagrać pedofila albo męską dziwkę... No to jak ktoś jest facetem, to może mieć opory... Ale dopóki mogę się czegoś nowego nauczyć, czy dowiedzieć... o sobie czy innych? Sitkom? Czemu nie.... Trzeba spróbować w życiu wszystkiego, bo też na tym ono polega.

Który, spośród licznych sukcesów, jest dla pana największą wartością?

- Dla mnie najważniejszą rzeczą do tej pory jest to, że "Ballada...", która poza tym, że była ważna dla mnie, bo otworzyła przede mną wiele drzwi, otworzyła też legnicki teatr na Polskę. Ciężko pracowaliśmy przez wiele lat na to, żeby pokazać, iż kiedy się chce, kiedy się coś kocha, można latać. I nam się to udało, oderwaliśmy się trochę od ziemi, mam nadzieję że razem z naszymi widzami, bo bez nich nie ma aktora i nie ma teatru.

Dziękuję za rozmowę.

Na zdjęciu: Przemysław Bluszcz w "Balladzie o Zakaczawiu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji