Mały człowiek do małych interesów
Nie umiemy robić interesów - ostrzegał 150 lat temu hrabia Fredro. Polacy nie posłuchali
No i mamy Łatkę lat 90. Dla Boya bohater "Dożywocia" był typem balzakowskim. Dla Jana Kotta tuż po wojnie - szmuglerem i waluciarzem. A dla nas Prosper Łatka, prowincjonalny lichwiarz, jest biznesmenem z awansu. Takim, który kapitał gromadzi na przekrętach, a kiedy wszystko zainwestuje w jeden interes przegrywa. Bo Polacy nie umieją robić interesów.
Interes w "Dożywociu" jest prosty. Łatka za długi staje się posiadaczem dożywocia, czyli dożywotniej renty pewnego hulaki, nazwiskiem Birbancki, który dnie i noce spędza na pijaństwach i grze w karty. Słusznie przewidując, że w tym stylu życie jego inwestycji nie potrwa długo, Łatka postanawia sprzedać dożywocie innemu lichwiarzowi - Twardoszowi, z pięcioprocentowym zyskiem.
Ale sterroryzowany przez Birbanckiego, grożącego samobójstwem, Łatka godzi się pół długu umorzyć, a spłatę reszty odłożyć na rok. Nawet bez wiedzy o inflacji w roku 1835 w Galicji każde dziecko oceni, że na dożywociu Birbanckiego Łatka wyszedł jak Zabłocki na mydle.
W przedstawieniu Andrzeja Łapickiego, który niedawno objął dyrekcję Teatru Polskiego, Łatkę gra sprowadzony z Paryża Wojciech Pszoniak. Jest to Łatka bez karykaturalnego grymasu, który mieli wszyscy przed nim, od Solskiego po Łomnickiego. Takiego Łatkę można by spotkać przed bankiem PKO, gdzie monotonnym głosem zaczepia: "Świadectwa udziałowe kupię".
Kiedy zbiega po schodach po cztery stopnie naraz, gdy krąży wokół swej inwestycji, chustką ocierając spocone czoło, przypomina się jego Moryc Welt z "Ziemi obiecanej", także człowiek interesu. Różnica jest taka, że o ile Żyd Moryc robił pieniądze nawet wtedy, gdy je stracił, o tyle Polak Łatka traci pieniądze nawet wtedy, gdy je robi.
Obsadzenie Pszoniaka w tej roli odkryło nam innego, realistycznego Fredrę. Powstaje jednak pytanie, czy z tego nieudanego biznesmena mamy ochotę się jeszcze śmiać? Łatka Pszoniaka wywołuje tylko uśmiech współczucia, a w przedstawieniu Andrzeja Łapickiego, rzetelnym i dopracowanym jak wszystkie jego inscenizacje fredrowskie, śmieszą przede wszystkim wierszowane puenty, rzadziej sytuacje. Bo czy można się śmiać z Rózi (Ewa Konstancja Bułhak), która stoi przed perspektywą: albo Łatka, albo staropanieństwo? Albo z Birbanckiego, który w wykonaniu Dariusza Biskupskiego jest najporządniejszym i najtrzeźwiejszym hulaką na świecie? Skoro Birbancki nie hula, to po co się o niego w ogóle martwić?
Melancholię tego "Dożywocia" przerywają epizody Wiesława Gołasa - chichoczącego Oberżysty, Wojciecha Alaborskiego i Damiana Damięckiego w rolach Rafała i Michała, kompanów, którym Birbancki przyprawia rogi, a zwłaszcza niebywale śmieszny Twardosz Ignacego Gogolewskiego.
Myśl o pułapkach kapitalizmu została przeprowadzona zbyt delikatnie między kunsztownie mówionymi wierszami, aby komedia odzyskała ostrość. Postać najbardziej w sztuce podła - Orgon, który swą Rózię sprzedaje Łatce za długi - to w wykonaniu Bogdana Baera poczciwy tatuś. Także w finale, przypominającym raczej zakończenie "Zemsty" ("Zgoda, zgoda!") czuje się fałszywy optymizm. Tymczasem znów budujemy kapitalizm - chyba trzeci raz w ciągu dwóch wieków - i znów nam nie wychodzi. W Teatrze Polskim to słabo widać.