Magnat z apokalipsy w rapsodycznym ujęciu
"Zdumiewały mnie w nim zawsze dwie cechy zasadnicze. Po pierwsze - nadzwyczajny, wyjątkowy, fenomenalny zmysł poetyckiego ujawniania nowości zjawisk, biegu spraw, chyżości zmian. Po drugie - upodobanie do przetrącania, negowania, deformowania fenomenów życia, ażeby z rzeczywistości zdruzgotanej jak gdyby młotem tytana tworzyć rzeczywistość nową - własną, nieznaną, układną jednię, twór nowy, po swojemu z klocków, brył i kół ustawiony, niczym obraz kubistyczny, stworzony na opak wszystkiemu, co znamy i co wiemy".
Pisał tak Stefan Żeromski o twórczości Tadeusza Micińskiego, jednego z najdziwniejszych magów naszej poezji, naszego teatru.
"Główną przyczyną dotychczasowego zapoznania Tadeusza Micińskiego było to, że rozporządzał on tak swoistą i odrębną techniką i formą artystyczną, iż czytelnikowi jego dzieł, mierzącemu zawsze doskonałość nowości doskonałością miar tradycyjnych, brakowało jakiegokolwiek tertium comparationis, wskutek czego stawał on wobec nie spotykanego dotychczas kształtu artystycznego bezradny i bezsilny. Dzięki temu narodził się frazes o "chaotyczności" Micińskiego, stosowany nie tylko tam, gdzie o tym rzeczywiście mogła być mowa, ale nawet do dzieł posiadających żelazną wprost spoistość artystyczną, jaką odznacza się, np. Kniaź Patiomkin".
To słowa Wilama Horzycy.
Jako wskazówki w zmaganiach z dramatem Kicińskiego "W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu" posłużyły Ryszardowi Majorowi dwa teksty Wilama Horzycy "Architektura dramatów Micińskiego" i Witkiewicza "Formalne wartości dzieł Micińskiego". Obydwa znalazły się więc nieprzypadkowo w programie teatralnym, aczkolwiek głębsze konsekwencje inscenizacyjne z tego nie wyniknęły.
Rzecz miała miejsce w szczecińskim Teatrze Współczesnym. Ryszard Major nie buduje na scenie ogromnych, monumentalnych dekoracji, nie gra dla wielkiej widowni. Jego "Bazylissa" nie miota się w "mrokach złotego pałacu", lecz wyłuskana z nich - w światłach Zamku Książąt Pomorskich. Mroki, natomiast panują w jej duszy. To ona wewnątrz, w swej kobiecości i królewskości, jest "mrocznym złotym pałacem". Przynajmniej w założeniu. Mroki bizantyńskiego pałacu i państwa sprowadziły się do ciemnawych zakamarków duszy kobiecej.
Spektakl grany jest w oryginalnej scenerii Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie. Surowa biel ścian i balkonów, ostrość sklepień i wielki złociście skrzący się żyrandol są tu tłem dla wielkości ducha, murami, w których winien on wznieść się na tym wspanialsze wyżyny, im mniejsza jest postać ludzka. Zamkowe wnętrze przez swoisty klimat - "z tych murów mówią wieki" - jak gdyby podbija monumentalizm ducha ludzkiego i moc poezji. Tym one jaskrawiej błyszczą, im wnętrze jest surowsze.
Przez niemal całą długość sali przeciągnięto podest czerwonym suknem okryty. Po bokach krzesła dla widzów. Ołtarz z ikonami, cerkiewny chór męskich, potem mieszanych głosów. Zza ściany dobiegają szepty jakby modlitwy, to cichnąc, to wzmagając się falującym natężeniem. Przed ołtarzem po trzech mnichów w czarnych kapturach, po dwóch stoi też u początku i końca podestu. Trzymają zapalone świece. Robi wrażenie - i ta nieruchomość czarnych zakapturzonych postaci, i szepty sza ściany, i melodia pieśni, i wnętrze Sali Bogusława. Moment oczekiwania dobrze, sugestywnie przygotowany - czekamy na coś naprawdę wielkiego.
A jednak... Jest w tym jakiś zgrzyt, dysharmonia. Cóż bowiem Bizancjum, owe mroczne i złote Bizancjum przez Micińskiego wyczarowane, ma wspólnego z gotyckim wnętrzem pomorskiego zamku? Takie usytuowanie "Bazylissy" zniweczyło bardzo istotną materię utworu, jaką jest obraz Bizancjum, tego "ropiejącego wrzodu ludzkości".
Zresztą nie tyle chodzi o wnętrze zamkowe, co o jego wykorzystanie wbrew duchowi utworu. Zrobiono bowiem zabieg typu: "Bazylissa Teofanu" na stole sekcyjnym. Istne laboratorium, w którym wypreparowano nowy twór nie mający wiele wspólnego z oryginałem. A czy z poezji w ogóle można czynić laboratoryjny preparat? Czy nie lepiej jednak zawierzyć jej sile i mocy, instynktowi i zamysłowi autora? Tekst Wilama Horzycy, jeden z najsensowniejszych, jakie napisano o teatrze Micińskiego, przeczy zdecydowanie chaosowi w jego dramatach. Mając nawet obawy o zbytni natłok myśli, obrazów, słów, ornamentyki, zawierzyłabym jednak temu, co pisał Horzyca, co czynił w teatrze Hebanowski...
"Ponieważ dramatyczna konstrukcja Micińskiego nie odpowiadała temu, co się powszechnie przez budowę dramatu rozumie, przeto załatwiono się z nią jednym słowem: chaotyczna. Lecz ten pozorny chaos bynajmniej nie był bez metody i w swoim łonie krył dla nieświadomych jedną z najoryginalniejszych technik dramatycznych, jakie posiada nie tylko piśmiennictwo polskie, ale i wszechświatowe".
Tymczasem Ryszard Major potraktował dramat Micińskiego jak każdy inny dramat tradycyjny, w którym konstrukcja akcji jest logicznym ciągiem zdarzeń.
"Wszystkim czytelnikom dramatów Micińskiego (...) - pisze dalej Horzyca - przysłania wzrok zasada akcji w budowaniu dramatu, ta zasada, która "intrygę dramatyczną" nawiązaną w akcie pierwszym doprowadza do szczęśliwego lub mniej szczęśliwego rozwiązania, w akcie trzecim czy piątym. (...) Elementem i podstawą dramatu Micińskiego jest moment czy kompleks psychiczny, wyrażony czy to za pomocą dialogu, czy też pewnego gestu, posiadający swą odrębność, czyli mówiąc z grubsza, krótka scena wyrażająca pewien stan osób w dramacie działających. Elementy te grupuje on w ten sposób, że scena następna niekoniecznie musi być dalszym ciągiem akcji zawartej w scenie poprzedniej. Micińskiemu chodzi o nawiązanie głębszej łączności pomiędzy sceną a sceną niż łączność akcji, chodzi mu o to, by scena następna była wewnętrznym, nie fabularnym uzupełnieniem i wewnętrznym dalszym ciągiem scen poprzednich".
Nie jestem przeciwniczką robienia skrótów w dramacie. Skróty te jednak nie mogą utworowi szkodzić! Nie mogą polegać na bezceremonialnym oczyszczaniu tekstu z poezji. Poezja to przecież nie tylko słowa, ale i wizja, to specyficzna logika wykreowywania się obrazów i myśli rządząca się sobie tylko właściwymi prawami. Przykrywając natłok słów poety i rodzących się zeń obrazów według zmysłu racjonalnego pozbawiamy powstający obraz siły wyrazu, wizji, magii. Jeśli postępuje się wedle takiego założenia, to po cóż wystawiać akurat jego dramat? Mało jest innych?
Dlaczego Bizancjum Micińskiego jest "ropiejącym wrzodem ludzkości"? W szczecińskim przedstawieniu ten problem w ogóle zniknął. Zniknął też ów proces gnilny sumień, to ustawiczne, stopniowe "zmącanie świadomości". Zniknęła też rozpacz młodego pisarza stojącego u progu nowego stulecia a patrzącego gdzieś hen, w przyszłość, rozpacz, której przyczyny nasz wiek umiejętnie rozbudowywał i pogłębiał "wraz z coraz to nowymi, właściwymi mu uzurpacjami wobec jednostki". Rozpacz, którą my winniśmy dzisiaj dostrzec, na którą winniśmy być szczególnie uwrażliwieni, którą winniśmy rozumieć.
"Wydaje mi się, że z rozgałęzień, które wyszły z Młodej Polski, jeden Miciński, oprócz głębokiej łączności z romantyzmem (i artystycznej, i filozoficznej), wykazuje ten rzut, raczej tygrysi skok w przyszłość nowej sztuki całego świata, w przeciwieństwie do innych, którzy w mniej lub więcej doskonałej formie, utknęli jednak w pewnego rodzaju ślepych kiszkach. (...) Niejeden z artystów dzisiejszego pokolenia będzie musiał przyznać, że nawet niezależnie zdobywając jakiś swój biegun lub Everest, znajduje tam już zatknięty sztandar Micińskiego".
Nie można dzisiaj nie dostrzegać tego, że jeśli nawet Miciński stracił wiele ze swego nowatorstwa, to u progu naszego stulecia zarówno w dziedzinie poezji jak i teatru był nowatorem. Nie darmo nazywano go "magiem, prorokiem, szatanem, szarlatanem, mistyfikatorem" ale i "bardem duszy polskiej", ale i "śmiesznym Pierrotem", ale i "poetą opętanym Polską". Odwołujemy się jeszcze raz do Witkacego:
"Głębokie tło metafizycznych przeżyć, tło nieskończoności, tajemnicy bytu, nie obniżone i nie nadgryzione ani płytkim, półświadomym materializmem, ani zbyt doskonałym systemem filozofii dyskursywnej, ani żuiserstwem życiowym, ani nawet zbytnim umetafizycznieniem problematów narodowych, mimo pewnego mistycyzmu specyficznie polskiego w formie zanikowej, szczątkowej. Co do tego zagadnienia droga Micińskiego była jasna: od mglistych i w naszych czasach niegodnych już narodu bajeczek o nim - do realizacji głębokiego życia, opartego o powszechną, a nie zaściankową metafizykę".
Już ta uwaga winna powstrzymać nas przed zbytnim tradycjonalizmem i tradycjonalizowaniem. Dodajmy do wypowiedzi Horzycy i Witkacego jeszcze głos Zygmunta Grenia: "Oczywiście, forma, struktura dramatów Micińskiego, świetnie opisana przez Horzycę i Witkiewicza, jest istotna dla inscenizatora, jej zrozumienie pozwala na prawidłową i bardzo współczesną rekonstrukcję sceniczną tych dramatów. Ale dla ich poznania, a więc także dla komentarza krytycznego, o wiele ważniejsze jest to, co się kryje poza tą strukturą, owe napięcia kierunkowe. Jakby powiedział Witkacy, co po prostu oznacza stan świadomości pisarza na tle epoki, świadomości modernistycznej. Odkryciem rzeczywistym, a nie pozornym, byłoby stwierdzenie, że i w tej głębszej warstwie twojego dzieła Miciński ma wciąż jeszcze coś do powiedzenia, że poruszył tam tematy do dziś nie dopowiedziane, albo takie, na które dziś dopiero zaczynamy szukać odpowiedzi".
Dramatom Micińskiego zarzuca się wiele. Jednego odmówić mu jednak nie można: wizji. Sugestywnego, fascynującego wizjonerstwa. A to zmusza nie tylko do szacunku, ale i do pokory. Pokory wobec siły talentu. Gdy jej zabraknie, twór wychodzi skarlały. Albo więc się ulega fascynacji jego słów i obrazów, albo nie ma sensu w ogóle się do tego zabierać. Toteż poprawiać go trudno, a wystawiać bez wiary nie ma po co.
Szczeciński spektakl "Bazylissy" jest rodem z teatru rapsodycznego. Aktor wchodzi, mówi, schodzi. I tak scena za sceną. I nic albo niewiele między scenami. Ryszard Major wykorzystał całą wielopoziomową przestrzeń Sali Bogusława. I to było największą zaletą przedstawienia. Powstały i prawdziwie piękne sceny w swej trój piętrowej kompozycji, w których głos aktora to wznosił się aż ku sklepieniu, to opadał ciążąc gdzieś ku niezbadanym głębiom. Taka była scena z ranną Teofaną (Barbara Komorowska), którą Święty Atanazy (Jacek Piątkowski) niósł przez podest jakby na ołtarz ofiarny. Z balkonu Nikefor (Jacek Polaczek) wygłaszał mowę do żołnierzy. W dole "wielka wyprzedaż relikwi". Ostro rozegrana scena, pełna wyrazu, wsparta na mocnych kontrastach, z wyraźnym rysem niemal groteskowym.
Bardzo poetycka była też scena w II części - "olbrzymie chóry świata z olbrzymią płyną pieśnią". Postać z pielgrzymim kosturem, z czarną na oczach opaską mówi przejmująco, głęboko i prawdziwie do Teofanu: "musi narodzić się dusza". Brzmi to jak krzyk ostateczny z głębokiej otchłani resztką instynktu, resztką świadomości wydobyty. Z balkonu głos Nikefora. Na podeście ślepiec, i klęcząca Bazylissa. Świetnie, piętrowo mówiony tekst. Scena posągowa, ale z dużym wyrazem. "Patrz w me oczy" - woła Nikefor i Teofanu zniewolona siłą tego głosu i mocą stalowego spojrzenia wznosi powoli oczy ku górze, pełna buntu i upokorzenia, że oto nie ma siły się oprzeć. "Mam łzy lazurowe szczęścia" - szepcze, jaśniejąc, promieniejąc wręcz cała. Barbara Komorowska w tej scenie, w tych słowach odkryła wreszcie w Teofanu ludzkie oblicze. Przez cały spektakl jej gra była chłodna, z dystansem, obojętnością wręcz. Ta kobieta władczyni nic jej nie obchodzi, wypowiadane kwestie - "każde wstąpienie na tron jest procesją żywych trupów" - brzmią tylko poprawnie. Brak im siły, brak im wyrazu, brak im prawdy. Aktorka pozbawiła Teofanu namiętności, emocji, "myśli rozszalałych". Jakby w niej wszystko zamarło, jakby wszystko się już stało w momencie osiągnięcia korony. Oto na wzór greckiej tragedii wypełnia się jej los. A przecież Bazylissa Micińskiego to nie antyczna heroina! I nie Lady Makbet, bo i takie tony się pojawiają. Zbyt mało aktorka przydała Teofanu ludzkiego - tak, właśnie na wskroś ludzkiego - demonizmu. Zbyt też mało mądrości. I uczuć. Momentami budowała jakby pomnik ze spiżu zapominając o tym, że Teofanu była i córką, i matką, i żoną i kochanką - kobietą. Niebanalną kobietą.
Sceny "przemówień" z krużganków powtarzały się jednak zbyt monotonnie. Była to właściwie jedyna zasada organizująca przestrzeń teatralną. Widz siedząc po obu stronach podestu tylko głowę obracał i szyję wyciągał. Reżyser i scenograf wpadli we własne sidła. Tak się im owe piętrowe budowanie scen spodobało, że stali się niewolnikami jednego pomysłu.
W stosunku do siły słowa i wizji Micińskiego przedstawienie było nad wyraz ubogie, karłowate. Coś w nim ożywało w momentach wejścia Nikefora, Jacka Polaczka. On jeden mówił. Nie tylko do swego scenicznego partnera, ale i do nas do widzów. On jeden miał świadomość naszej obecności tuż obok, nieco niżej niż podest usadzonych. Jego słowa miały nie tylko znaczenie, ale i ciężar. Zwłaszcza w scenach z żołnierzami i w jednej z ostatnich, gdy zwraca się jakby wprost do nas mówiąc: "upadł fałszywy Olimp". Jedynie dla Polaczka "Bazylissa" Micińskiego jest rozpętaniem wyobraźni. On czuje, każdym nerwem czuje wibrującą w niej demoniczno-magiczną i człowieczą siłę.
"Mistyka i sztuka Bizancjum, brutalność imperialna i rozpasanie instynktów, zbrodnia polityczna i dławiący czad erotyzmu, wiara deptana i wykorzystywana jak dziwka, a zarazem intencje i tęsknoty człowieka, wybiegające ku kosmicznemu ładowi i tajemnicy gwiazd, to wszystko jest w tym dramacie - pisał Zygmunt Greń - rzucone, z furią, w kaskadzie słów, niejasnych lub zwielokrotnionych znaczeń, zamknięte w postaciach o tak podwyższonej, że aż niemożliwej temperaturze psychicznej i moralnej".
Tak, u Micińskiego wszystko ma swój ciężar i swoją temperaturę. Niestety, zabrakło tego w przedstawieniu.
A przecież w tym dramacie błąka się jeszcze i Lucyfer wśród ludzi, domaga się od nich wielkości zarówno w występku jak i w szlachetności, a całość zmierza ku temu, by na scenie nie został nikt, kto byłby do wielkości zdolny. To wszystko przedstawienie szczecińskie po prostu zgubiło w statycznym rapsodzie o złej królowej, zakończonym morałem, iż każdą zbrodnię musi spotkać kara. Micińskiemu jednak jakby nie o tę prawdę moralną głównie chodziło... Stanisław Brzozowski pisał:
"Miciński jeździ jak jakiś magnat z apokalipsy. Wszystkie bestie dziejowego i czarodziejskiego świata paradują tu jak na sądzie ostatecznym. Wygląda to jak wielki powietrzny pościg czarownic nad Polską. I niekiedy z kurzawy chaotycznych kształtów dobiega głos, świadczący, że tam biesy igrają wśród chmur z sercem istotnie wielkiego poety. (...) Cała historia, cała w ciągu wieków wypracowana świadomość ukazuje się Micińskiemu jak jakaś fantastyczna baśń przez nie wiedzieć kogo, nie wiedzieć komu opowiadana, baśń, w której gąszczach i zakrętach można zginąć, zabłąkać się, skryć przed samym sobą. Historię jako powiązaną całość tworzy wola; gdy ta ginie, rozpryskują się zamierzchłe dusze, myśli, wierzenia, uczucia, niby fantastyczne klejnoty".
Reżyserowi szczecińskiego "rapsodu" zabrakło nie tylko naprawdę głębokiej refleksji nad tym, co mówił Miciński, ale i rozmachu, pasji, furii wręcz i odwagi w rzuceniu wizji na scenę. Dramat Micińskiego nie rozpalił w nim ognia słów, nie wywołał kaskady obrazów. Nie porwał też aktorów, bo w przykrojonym miarą racjonalizmu tekście nie miał ich po prostu czym porwać.