Artykuły

Wyobraźcie sobie, że Marta Kaczyńska chce wyjść za mąż za syna Tuska

- Gdybym robiła "Romea i Julię" w innym mieście, byłby inny - przyznaje reżyserka GRAŻYNA KANIA. Losy kochanków z Werony przeniesionych do Warszawy stają się dla niej opowieścią o samotności, neurozach i rozpaczliwym poszukiwaniu szczęścia przez współczesnych ludzi. Premiera spektaklu w Teatrze Powszechnym już w piątek.

"Romea i Julię" w kinie i teatrze ekranizowano na wiele sposobów: były już zwaśnione gangi, kostiumy rożnych epok, ostatnio nawet krasnale ogrodowe. Pani przenosi tę historię w dzisiejsze czasy? - Nie gwałcąc Szekspira, chcemy opowiedzieć o współczesnym człowieku zagubionym w świecie naznaczonym przez konsumpcję. Jego wielkim problemem jest to, że nie wie, jak kochać. Nasi bohaterowie to ludzie stąd, z Warszawy. Dobrze im się powodzi, spełnili swoje marzenia materialne sprzed 1989 roku. Mają wszystko, najwyraźniej zapomnieli jednak zupełnie, po co żyją. Brakuje im miłości. Na tle dwóch rozpadłych rodzin, Romeo i Julia - u nas już nie najmłodsi - po raz pierwszy się zakochują. Jako że jedyne wzorce miłości, jakie mają, to reklamy, teledyski, komedie romantyczne i kino gangsterskie, są absolutnie zszokowani tym, co się z nimi dzieje. Nie przystaje to do żadnych znanych im wzorców.

Wielki napis "Love", który zdominował scenografię, to symbol komercjalizacji uczuć?

- Nikt z nas tak naprawdę nie potrzebuje dostawać od ukochanej osoby kwiatów ani czekoladowych serduszek z okazji walentynek albo Dnia Matki. Tak też napis "Love" to rodzaj reklamy górującej nad ludźmi. Wszyscy znają te litery, wiedzą, na jakie słowo się składają, ale patrzą na nie jak na abstrakcyjną instalację, nie pojmując ich znaczenia. Moim zdaniem "Romeo i Julia" to nie jest sztuka o miłości, lecz o jej braku. Między pierwszym spotkaniem a śmiercią bohaterów upływają trzy dni. Oni nie mają czasu, żeby się kochać. Romeo i Julia ledwie się w sobie zakochują. Szekspir ukazuje, do jakich radykalnych kroków takie uczucie może prowadzić. I tego się trzymamy.

Czy w takim razie na drodze do spełnienia miłości współczesnych Romea i Julii nie staje już waśń dwóch rodzin, lecz przeszkoda tkwi w samych bohaterach?

- Przeszkody również pochodzą z zewnątrz. Chcąc uświadomić aktorom intensywność sporu pomiędzy nienawidzącymi się rodzinami, zaproponowałam, żeby wyobrazili sobie, że Marta Kaczyńska chce wyjść za syna Tuska. To niesłychanie seksowne i pociągające zakochać się we wrogu. Romeo i Julia igrają z ogniem, przynajmniej u mnie, w sposób świadomy. Lepiej bowiem przeżyć coś tak ekstremalnego, niż wegetować w nudzie dobrobytu. Oni nic nie muszą, o kasę dbają rodzice. U zamożnych dwudziestoparolatków obserwuję dziś rodzaj totalnego tumiwisizmu. Ważniejsze jest, żeby być ładnym, dobrze ubranym i mieć dużo na koncie, niż reprezentować coś swoją osobą.

Gdy ostatnio na konferencji "Miasta 44", filmu o powstaniu warszawskim, zaprezentowano młodą obsadę, zastanawiałem się, dlaczego oni wszyscy bez wyjątku są tacy piękni, jak z okładek kolorowych magazynów...

- Publiczność nie chce oglądać brzydkich ludzi. Jest wychowana na reklamie, a tam są tylko ładni ludzie. Ja uwielbiam takie kino, taki teatr z bohaterami z krwi i kości. Brzydota stalą się nieludzka. Nawet wśród dzieci w przedszkolu, które potrafią być bardzo okrutne, zaczyna się konkurencja na dobra materialne. W wielkim mieście, gdzie jest dostęp do wszystkiego, co zaśmieca nasze mózgi i serca, zabiegani rodzice nie mają kiedy wpoić im innych zasad.

W wielkim mieście, takim jak Warszawa?

- Gdybym robiła "Romea i Julię" w innym mieście, w innym kraju, zrobiłabym go inaczej. Wynika to z moich obserwacji. Porównanie nie jest może eleganckie, ale trudno, muszę to powiedzieć: w Berlinie, gdzie pracuję, mogę wyjść na ulicę i nikt nie zwróci uwagi, gdy będę miała coś niedobrane czy ufarbuję włosy na czerwono lub będę chodziła z ogoloną głową. Każdy po prostu może być sobą. Natomiast tutaj wszyscy wciąż oglądają się na siebie, za siebie, taksują się z góry do dołu, szepczą, komentują. Brakuje życzliwych uśmiechów. Warszawa oprócz fantastycznej energii ma także sporo tej bardzo negatywnej. Ludzie są pod naciskiem, że zarabiają niewiele, pracują na kilku etatach, spłacają cholerny kredyt, a jeszcze dzieci trzeba posłać do prywatnej szkoły, bo taka moda wśród zamożniejszych. Takie napędzanie się - że ja muszę, muszę, muszę...

Berlin ma to za sobą czy nie miał tego nigdy?

- Berlin Zachodni przede wszystkim nie miał komunizmu. Nawet wschodnie Niemcy rozwinęły się inaczej niż Polska dzięki "bogatemu wujkowi". Tam nie było fazy chorobliwego zachłyśnięcia się kapitalizmem. Tam bańka pękła po 1968 roku, gdy dzieci i wnuki zażądały ostatecznego rozliczenia się z nazistowską przeszłością. Zniesmacza mnie, że Polska wciąż karmi się byciem ofiarą - ja także miałam ten kompleks po wyjeździe z kraju. Ofiara nie musi się z niczego tłumaczyć, za nic przepraszać ani się zmieniać. Za to ma prawo do wytykania palcem i oskarżania. Natomiast Niemcy jako naród katów musieli dokonać przewartościowania wszystkiego, wiele razy przepraszać. I dlatego stali się przez to zupełnie innym narodem, wbrew pozorom mają niesłychaną pokorę wobec przeszłości. Na polskie codzienne życie promieniuje wieczny ton pretensji i kompleks ofiary. Polak nie przeprosi, nie przyzna się do błędu. Jemu należy się, żeby inni przepraszali.

***

Premiera "Romea i Julii":

31 maja na Scenie Dużej. Kolejne spektakle 2,4,5, 11-16 czerwca. W rolach głównych Jacek Beler i Katarzyna Maria Zielińska. Ponadto w obsadzie m.in. Jacek Braciak, Kazimierz Kaczor, Sławomir Pacek, Mariusz Benoit.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji