Artykuły

Zagadki dzisiejszego świata

- Proponując Warszawie całkowicie nowy repertuar, wychodzący daleko poza schematy granych tu dawniej szlagierów operowych, mamy 95-procentową frekwencję. Widownia naszego teatru poszerzyła się o nowe pokolenie ludzi otwartych na eksperyment, wierzących, że sztuka operowa nie jest anachronicznym wynalazkiem, tylko żywym, fascynującym gatunkiem, który potrafi stawić czoła zagadkom dzisiejszego świata - mówi MARIUSZ TRELIŃSKI, dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej Warszawie.

Dyrektor artystyczny Mariusz Treliński wtajemnicza w szczegóły operowych premier przyszłego sezonu.

Czego możemy się spodziewać po pana nowej premierze, gdy w jednym wieczorze połączy pan utrzymane w baśniowym klimacie jednoaktówki Piotra Czajkowskiego i Beli Bartoka: "Jolantę" i "Zamek Sinobrodego"? Obie można interpretować jako rzecz o jasnych i mrocznych stronach erotycznego przekroczenia.

Mariusz Treliński: - Baśń pozostawia przestrzeń dla tajemnicy, nieokreśloności. Przeglądają się w niej kolejne epoki. W moich poszukiwaniach inspiruję się książką "Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni" Bruno Bettelheima. O "Jolancie" niesłusznie się mówi, że to beztroska bajka. Czajkowski pisał utwór w bardzo trudnym momencie swojego życia. Został oskarżony publicznie o homoseksualizm, odbywał się nad nim sąd. To nie jest aura, w której komponuje się idylliczne historie. Dla mnie głównym tematem jest odszczepienie, alienacja, tęsknota. Ale jest tam też inicjacja seksualna. Tak jak w wielu baśniach, które traktuję bardzo serio, rodzic - najczęściej zazdrosny ojciec - separuje dziecko od złego świata, chcąc je zachować tylko dla siebie. Często tym miejscem odseparowania jest falliczna wieża. Jednak natura upomina się o młodego człowieka. W "Jolancie" młoda dziewczyna żyje w więzieniu stworzonym przez ojca. W "Zamku Sinobrodego" w mojej interpretacji główna bohaterka, dążąca do związku z dominującym starszym mężczyzną, de facto powraca po latach do typu relacji, jaką miała z ojcem.

A co z formą spektaklu?

- "Zamek Sinobrodego" będzie hiperrealistyczny. Myślę o opowieści quasi-filmowej, nawiązującej do poetyki horroru, opartej na montażu planu żywego i wideo, również dlatego, że Bela Balazs, autor libretta, był głośnym teoretykiem kina, i za jego pracą stoi poetyka dużego ekranu - dzieł ekspresjonistycznych. "Jolanta" będzie wyciszona. Intrygujące jest to, że obie historie rozgrywają się w lesie. W "Jolancie" chcę pokazać las wyrwanych korzeni, sytuację archetypiczną, gąszcz. Ważne jest dla mnie to, że w pierwszych redakcjach libretta "Sinobrodego" zamek był opisywany jako miejsce dramatu, ale i żywa postać: symbol męskości, umiejscowiony w kolebce kobiecości. Mamy do czynienia z próbą zbudowania męskiej twierdzy, lecz na bardzo śliskim gruncie. Tę opozycję będę chciał eksponować. Zamek jest też trzecią siłą dramatu. Może rodzajem Dionizosa? Mrocznego, pogańskiego. Przybyszewski określiłby tę aurę prasłowiańskim słowem "chuć".

Premiera polska odbędzie się 13 grudnia tego roku, w Metropolitan Opera zaś - 26 stycznia 2015.

- Cieszę się, że Metropolitan Opera, z którą koprodukujemy spektakl, zgodziła się na modyfikację projektu, realizowanego już przeze mnie w Teatrze Maryjskim w Petersburgu z Walerym Gergiewem. Pokazaliśmy wtedy "Jolantę" i "Aleko" Rachmaninowa. Od początku było wiadomo, że "Aleko", którego wskazał Gergiew, jest słabszy od "Jolanty". "Zamek Sinobrodego" to mój autorski wybór, jedna z pierwszych fascynacji operowych. Ten tytuł zaproponowałem dyrektorowi Waldemarowi Dąbrowskiemu tuż po przyjściu do Teatru Wielkiego, jeszcze przed "Madame Butterfly".

"Projekt "P" to też rodzaj przekroczenia, młodzi twórcy szukają nowej formy poza granicami opery..

- Kiedy poza krajem próbowałem realizować polskie dzieła, w grę wchodził właściwie tylko Szymanowski. Próbowałem proponować młodszych kompozytorów, bo wszyscy mówią o europejskiej wymianie talentów. Rozbrajające było to, co usłyszałem w Madrycie: - My mamy promować polskich artystów? Okazało się, że sami musimy pracować u podstaw, więc to robimy. W ciągu kilku lat mojej kadencji odbyło się ii polskich prapremier, rzecz bez precedensu na tle minionych dekad. Oczywiście, nie mamy żadnych gwarancji, że co drugi młody artysta będzie Mykietynem, ale próbujemy wyszukać najlepszych. W "Projekcie "P" kojarzymy młodych kompozytorów, reżyserów, scenografów, kreując, mam nadzieję, odmienny typ spojrzenia na operę. Wychodzimy ze sceny, odchodzimy od klasycznych sposobów opowiadania, młodzi twórcy proponują zupełnie nowe podejście nie tylko do samej koncepcji muzyki, ale sposobu jej wykonywania, relacji muzyka z instrumentem. Wojtek Blecharz, nominowany do Paszportu "Polityki", napisał i wyreżyserował "Transcryptum". Jagoda Szmytka w duecie z Michałem Zadarą przygotowała "Dla głosów i rąk". W nowym sezonie zapraszam do współpracy Krzysztofa Garbaczewskiego, który zrealizuje prawykonania dwóch oper kameralnych Sławomira Wojciechowskiego i Marcina Stańczyka. Konsultantem programowym cyklu jest Jan Topolski.

Po sukcesie w Kopenhadze dojdzie do premiery "Diabłów z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego.

- W Kopenhadze mieliśmy stojącą owację w obecności królowej. Był to wielki sukces Krzysztofa Pendereckiego, który napisał nową wersję tego utworu. W zmienionej orkiestracji utwór brzmi niezwykle nowocześnie, niespotykaną selektywność uzyskały partie wokalne i orkiestrowe. Myślę, że współautorem sukcesu wraz z kompozytorem stał się charyzmatyczny dyrygent Lionel Friend, który poprowadzi orkiestrę również w Warszawie. Temat został emocjonalnie przyjęty przez duńską widownię. Mam wrażenie, że będzie równie gorący dla polskiej.

Będziemy mieli też, po pana "Latającym Holendrze", kolejną Wagnerowską pozycję - "Lohengrin".

- Cieszę się, że tę graną nieustannie na świecie operę Wagnera przywracamy polskiej scenie, bo nie była obecna bodaj ponad 40 lat. To nasza kolejna koprodukcja, tym razem zrealizowana z teatrem w Cardiff. Reżyser Antony McDonald współpracuje z najciekawszymi inscenizatorami, między innymi ze znanym polskiej widowni z "Pasażerki" i "Króla Rogera" Davidem Pountneyem. McDonald zaczynał jako scenograf, teraz wkracza do grona najważniejszych inscenizatorów europejskich.

Dojdzie też do prawykonania opery polskiego kompozytora.

- Eugeniusz Knapik, na świecie znany m.in. ze współpracy z Janem Fabre'em, zaprezentuje "Moby Dicka", którego, po kilku bardzo udanych kameralnych projektach, zrealizuje na dużej scenie Barbara Wysocka. To najciekawsza reżyserka młodego pokolenia mająca za sobą dwa wielkie sukcesy w Operze Narodowej - "Medeamaterial" i "Zagładę domu Usherów". Na wskroś współczesna muzyka Knapika sięga korzeniami do XIX wieku. Ujawnia dalekie fascynacje Straussem, Debussym, Wagnerem, przy tym forma opowieści jest afabularna, wręcz oratoryjna. Następuje tu pewnego rodzaju dekonstrukcja legendarnej powieści Melville'a, co współgra z postdramatycznym profilem reżyserskim Barbary Wysockiej.

Czy gusty publiczności Opery Narodowej ewoluują wraz z nowoczesnymi formami teatralnymi i muzycznymi, jakie może oglądać?

- To jeden z największych powodów naszej satysfakcji. Proponując Warszawie całkowicie nowy repertuar, wychodzący daleko poza schematy granych tu dawniej szlagierów operowych, mamy 95-procentową frekwencję. Widownia naszego teatru poszerzyła się o nowe pokolenie ludzi otwartych na eksperyment, wierzących, że sztuka operowa nie jest anachronicznym wynalazkiem, tylko żywym, fascynującym gatunkiem, który potrafi stawić czoła zagadkom dzisiejszego świata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji