Artykuły

Porównania bez kompleksów

Polski Balet Narodowy proponuje europejskie standardy pracy. Choć nadal brakuje nam ze dwóch sal do ćwiczeń, to repertuar mamy naprawdę dobry i zróżnicowany. Szkoda tylko, że nie gramy jeszcze częściej. Jednak jeśli chodzi o poziom zespołu czy skalę wynagradzania, to bez kompleksów możemy porównywać się z innymi. Jestem więc większym optymistą niż rok temu - mówi KRZYSZTOF PASTOR, dyrektor baletu w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie

Dyrektor KRZYSZTOF PASTOR opowiada o kondycji i zamierzeniach Polskiego Baletu Narodowego.

Nie boli pana głowa od nadmiaru pochwal, jakimi obdzielano pana i zespół przez cały sezon?

Krzysztof Pastor: - Mam dystans do siebie. Cieszę się, że chwalą mnie, a zwłaszcza zespół, bo niewątpliwie zrobił duży postęp. Obowiązuje inna technika pracy, podejmujemy coraz trudniejsze wyzwania i potrafimy sobie z nimi poradzić, ale jest jeszcze dużo do zrobienia.

Mogłoby być lepiej?

- W sztuce nigdy nie jest tak, że osiąga się najwyższy poziom i ma się spokój, zawsze trzeba iść w górę. Chciałbym też, aby Polski Balet Narodowy dawał więcej premier i spektakli, ale to bardzo trudne do zrealizowania z wielu względów, przede wszystkim finansowych.

W przyszłym sezonie choreograf Krzysztof Pastor po raz pierwszy zmierzy się w Warszawie z klasycznym repertuarem, przygotowując premierę "Romea i Julii".

- Muszę przyznać się, że "Romeo i Julia" należy do tych moich przedstawień, które sprawiły mi największą satysfakcję, zarówno podczas pracy w 2008 roku w Scottish Ballet, jak i dzięki osiągniętemu efektowi. "Romea i Julii" nie potraktowałem jako baletu romantycznego, ten temat ma dla mnie silny aspekt polityczny, podobnie jak u Szekspira. Postanowiłem rozpocząć akcję w latach 30. XX wieku we Włoszech, potem przenieść ją w czas optymizmu po II wojnie światowej aż do naszej trudnej współczesności. Praca w Edynburgu była niesłychanie inspirująca, panowała twórcza atmosfera, miałem wspaniałą Julię, a przedstawienia przyjmowano w Anglii i Szkocji bardzo dobrze. Postanowiłem wrócić do "Romea i Julii", a spektakl powstanie w koprodukcji amerykańskim Joffrey Ballet, gdzie premiera odbędzie się półtora miesiąca po naszej.

Czy o wyborze takiego baletu jak "Romeo i Julia" decyduje fakt, że dostrzega pan w zespole wykonawców tytułowych ról?

- Po części tak, ale generalnie jestem w szczęśliwej sytuacji, gdyż mam tancerzy, mogących podjąć się rozmaitych zadań, którzy dysponują i techniką, i odpowiednią wrażliwością. Natomiast przy wyborze tego konkretnego tytułu kierowałem się chęcią pokazania mojego sposobu podejścia do Szekspirowskiego tematu.

Polski Balet Narodowy może w tej chwili podjąć każde wyzwanie?

- Na pewno jest w stanie zrealizować bardzo dobrze każdy balet współczesny oparty na technice klasycznej, a także choreografie nowoczesne, takie jak na przykład "Święto wiosny" w wersji Emanuela Gata, które z każdym kolejnym przedstawieniem coraz bardziej zdobywa publiczność. Gdyby przyszło jednak zmierzyć się z absolutnie wielką klasyką, tak, by publiczność się nią zachłysnęła, to miałbym jeszcze pewne wątpliwości. Mam na myśli choćby choreografie George'a Balanchine'a, które są piekielnie trudne, a mogą być porywające.

Z klasycznego kanonu w przyszłym sezonie wybór padł na "Don Kichota".

- Taką klasykę nasz zespół może pokazać świetnie. Co więcej, poszczególni tancerze mają dużą siłę interpretacyjną, udowodnił to choćby "Sen nocy letniej", w którym stworzyli różnorodne charaktery i typy. Podobne możliwości daje "Don Kichot". A poza tym jest to widowisko dla różnych widzów i to w każdym wieku, a my wciąż znajdujemy się na etapie pozyskiwania szerokiej publiczności.

Co zadecydowało o wyborze "Don Kichota" w wersji Aleksieja Fadiejeczewa?

- Widziałem ją w Moskwie, Fadiejeczew był przez pewien czas dyrektorem baletu Teatru Bolszoj. Kiedyś bardzo podobała mi się, zresztą jak wszystkim, choreografia Michaiła Barysznikowa. Podjęliśmy z nim nawet pewne negocjacje, ale on w tej chwili nie zajmuje się takimi baletami. Myślę jednak, że przedstawienie Aleksieja Fadiejeczewa spodoba się tancerzom i widzom. "Don Kichot" powstaje z kolei w koprodukcji z Hong Kong Ballet, zgłosił się też kolejny partner - Królewski Balet Flandryjski i prawdopodobnie dojdziemy do porozumienia. Wspólne działania obniżają koszty, a oszczędności na dużych premierach pozwalają wygospodarować pieniądze na inne przedsięwzięcia.

Takie jak "Hamlet" Jacka Tyskiego?

- Ta premiera nie powstaje dzięki oszczędnościom, od niej powinniśmy zacząć rozmowę, to przecież prapremiera baletu polskiego choreografa.

Jaki będzie ten "Hamlet"?

- Sam jestem ciekaw. Musimy poczekać do października.

Czy w takich przypadkach dyrektor zespołu musi zawierzyć choreografowi? Nie ma możliwości ingerencji?

- Rozmawiam oczywiście z Jackiem Tyskim, czasami poradzę w rozwiązaniu jakiegoś praktycznego problemu. W zasadzie jednak dyrektor musi zawierzyć, podjąć ryzyko i nie interweniować. Tak postępuję i w przypadku "Kreacji", czyli corocznych warsztatów młodych choreografów. Daję im szansę zrealizowania autorskiego przedstawienia, mnie końcowy efekt może się nie podobać, ale nie znaczy to, że spektakl jest zły. Lubię obserwować, jak dziś radzą sobie uczestnicy pierwszych "Kreacji", na przykład Robert Bondara. Nie będzie miał u nas, co prawda, premiery w przyszłym sezonie, ale w Narodowym Teatrze Opery i Baletu w Wilnie przygotował niedawno duży spektakl "Ćiurlionis", który przyjedzie w listopadzie do Warszawy na Dni Sztuki Tańca. Bardzo wierzę w efektowną przyszłość Roberta.

Pan sam zapowiada jeszcze autorski, nowy balet kameralny.

- Premierę zaplanowaliśmy dopiero pod koniec marca, więc nie będę zdradzał już teraz szczegółów. Pomysł polega na tym, by w jednym wieczorze połączyć na scenie kameralnej "Powracające fale" Emila Wesołowskiego, moją choreografię "Moving Rooms" i nowy tytuł, do którego wybrałem muzykę Schuberta. Potrzebujemy skromniejszej oferty, nie angażującej wszystkich tancerzy, gdyż takie zapotrzebowanie otrzymujemy często z kraju i zagranicy. Niedawno byliśmy na przykład na Dance Salad Festival w Houston. To była pierwsza wizyta zespołu w USA od ponad 20 lat, pokazaliśmy fragmenty z "Kurta Weilla", "I przejdą deszcze...", "Moving Rooms", a także z "Persony" Roberta Bondary.

Zależy panu, by mieć ustabilizowany zespół?

- Na pewno powinien mieć on silne serce i w zespole jest taka grupa tancerzy, którzy mocno ciągną resztę w górę. Zmiany personalne będą jednak następowały, a rotacja jest potrzebna, choćby dlatego, że sprzyja konkurencji.

Co przyciąga do Warszawy takich tancerzy jak Australijczyk Lachlan Philips, który pokazał choreograficzny talent podczas ostatnich "Kreacji"?

- Przybył z Magdeburga, więc uznał, że w jego życiu nastąpił postęp. Oczywiście można powiedzieć, że pracował w prowincjonalnym zespole niemieckim, w poważnych teatrach zachodnioeuropejskich nie dostałby tak szybko szansy zrealizowania własnego baletu. Był zachwycony tą możliwością, podobnie jak inny nasz tancerz, Węgier Viktor Bańka. A generalnie rzecz ujmując, Polski Balet Narodowy proponuje europejskie standardy pracy. Choć nadal brakuje nam ze dwóch sal do ćwiczeń, to repertuar mamy naprawdę dobry zróżnicowany. Szkoda tylko, że nie gramy jeszcze częściej. Jednak jeśli chodzi o poziom zespołu czy skalę wynagradzania, to bez kompleksów możemy porównywać się z innymi. Jestem więc większym optymistą niż rok temu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji