Artykuły

Wybrała nas pamięć

Mówią, że "ojczyzną Żydów jest pamięć". To ich życiowe credo. Od 40 lat prowadzą w Warszawie Teatr Żydowski. Jedyny taki teatr na świecie. Razem na scenie, razem w życiu. Ich dramatyczne losy to materiał na przejmującą książkę. O wojennej i powojennej przeszłości, żydowskich korzeniach i losach oraz o miłości do sztuki GOŁDA TENCER i SZYMON SZURMIEJ opowiadają Romanowi Praszyńskiemu.

Trudno z Państwem umówić się na rozmowę. Wyjeżdżacie do Meksyku?

Gołda Tencer: Za parę dni. Zaprosiła nas największa meksykańska gmina żydowska. Zobaczyli nas na YouTube, chyba zacznę wierzyć w Internet. Przyjechały stamtąd trzy osoby na nasz warszawski Festiwal Kultury Żydowskiej "Warszawa Singera" i zachwyciły się przedstawieniem "Lechaim na Próżnej", które gramy w języku jidysz. I teraz wylatujemy do Meksyku w 22 osoby! To przyjemne, tym bardziej że dostaliśmy też zaproszenie z Brazylii, gdzie prawdopodobnie w tym roku będziemy grali "Bonjour monsieur Chagall" w reżyserii Szymona Szurmieja. A w Nowym Jorku wystąpimy ze sztuką o Januszu Korczaku "Noc całego życia" napisaną przez Ryszarda Marka Grońskiego.

Fantastyczne plany.

Szymon Szurmiej: Dla Gołdy.

Dla Pana już nie?

Gołda: Szymon zwiedził cały świat.

Szymon: Zjeździłem świat z panią Idą Kamińską, wielką żydowską aktorką, która po wojnie była dyrektorem Teatru Żydowskiego. Poznałem też świat jako członek Światowego Kongresu Żydów, jedyny człowiek z bloku wschodniego. Ale teraz mam 90 lat, a tam leci się 17 godzin. To mnie strasznie męczy.

Gołda: Postawili nam jeden warunek: że jedzie Szymon Szurmiej. I czy mu będzie daleko, czy nie, to i tak musi polecieć. Panie dyrektorze, pan kocha teatr, kocha jeździć.

Żona Pana zmusza?

Gołda: Szymona do niczego nie można zmusić. Taki charakter.

Szymon: Jadę, bo nie chcę skapcanieć. Twórczość pobudza, to mój sposób na długowieczność. Zdarza się, że leżę i marzę o widowisku i już mnie nosi, już je widzę, robię. To nie pozwala mi myśleć o dolegliwościach. Wszystkie problemy odchodzą na bok. W zeszłym roku upadłem w łazience i złamałem trzy żebra, odwieźli mnie do szpitala. Ale wieczorem grałem w "Dybuku". I wszedłem na scenę, jak gdyby nigdy nic, chociaż okazało się, że mam też uszkodzone ścięgno Achillesa. Gdy stoję przed publicznością, zapominam o wszystkim. To jakiś rodzaj fluidu, który płynie ze sceny na widownię i z powrotem. Gdy grałem, ból zniknął. Dopiero gdy wróciłem do garderoby, zacząłem stękać. Na scenie człowiek ucieka od lat. Nie zdaję sobie sprawy, ile mam.

Gołda: Nasz syn Dawid mówi, że tata jest, był i będzie zawsze dzieckiem. I to prawda. Szymon pozostał chłopcem. Kocha ludzi, kocha życie, kocha teatr.

Państwo od 40 lat mieszacie Wasz teatr i życie.

Szymon: Nie wiem, czy byśmy wytrzymali ze sobą, gdyby nie sztuka. Gdybym ja miał więcej czasu, albo Gołda. Nie wiadomo, czego byśmy sobie poszukali. Po 40 latach wspólnych zmagań mamy syna, który też poszedł w tym kierunku, jest reżyserem, producentem, ukończył szkołę filmową w Londynie. Jeśli się kłócimy, to ostro i o sztukę. Dawid ma 27 lat, a my go wciąż traktujemy jak gówniarza. Ale jest spoiwem rodziny. Jest miłością naszego życia. Świetny facet.

Mieszkacie razem?

Gołda: Nie. Ma fantastyczne dwa psy, które na pewno mają ADHD, Heksę i Buźkę.

Jak się zaczął Wasz związek? Spotkaliście się w Teatrze Żydowskim, Pani była młodą aktorką, Pan - dojrzałym reżyserem?

Szymon: O, przy tym dojrzałym reżyserze było wiele młodych aktorek.

Gołda: Bardzo skromny jesteś. Zaczęło się rzeczywiście jak kompletny mezalians, bo ja pochodzę z bardzo dobrego tradycyjnego żydowskiego domu. Teatr i małżeństwo ze sztukmistrzem to ostatnie, co powinnam wybrać. W dodatku Szymon rzeczywiście otoczony był przez kobiety. Jego przyjaciele ostrzegali mnie, że ten romans się nie uda. Pan dyrektor podrywał mnie i drugą aktorkę, moją przyjaciółkę Julitę.

Szymon: Nie podrywał. Gołda:

Oczywiście, on był podrywany. Po latach spotkałam się z Julitą, która wyjechała do Chicago, i zastanawiałyśmy się, która z nas lepiej wybrała. Czy ja, czy ona?

Szymon: Postaw pytanie inaczej: "Kto na tym najgorzej wyszedł?".

Gołda: Ja wiem. Co nam się wspólnie udało, to Dawid. To nie ulega wątpliwości. Nie nudzimy się w życiu absolutnie.

Kłócicie się? Ostre małżeństwo?

Gołda: Jesteśmy mocnymi znakami.

Szymon: Ja jestem łagodnym znakiem, jestem Bliźniakiem. Wspieramy się w sensie rodzinnym. Gorzej jest w teatrze, tu różnimy się w sposobie widzenia wielu spraw.

Gołda: Dlatego ja nie gram w sztukach pana dyrektora. Po tym, jak przyszłam do teatru jako młoda dziewczyna, zagrałam wiele głównych ról. Ale na próbach, gdy widziałam, jak zdejmował marynarkę i wbiegał na scenę, od razu uciekałam i płakałam.

Krzyczał?

Gołda: Czy krzyczał? On krzyczy do tej pory. Taki charakter. Każdy wiedział, że jeżeli przed premierą nie dojdzie do karczemnej awantury, to premiera nie może być udana. Ale myśmy mieli ciekawe życie. Mamy wspólny cel, nas łączy teatr.

Oddaliście mu całe życie, dlaczego?

Szymon: Ja jestem kundlem. Ojciec Polak, matka Żydówka. Doskonale wiem, że kultura żydowska jest częścią składową kultury polskiej. Trzeba pamiętać, że w czasie wojny tutaj została zamordowana jedna trzecia kultury polskiej. Bez Tuwima, Słonimskiego, Brzechwy czy Schulza byłoby smutnawo. Nigdy o tym z Gołdą nie dyskutowaliśmy, było oczywiste, że coś zginęło i nie wolno dopuścić, żeby ludzie o tym zapomnieli. Ten teatr nie ma swego starego odbiorcy. Postanowiliśmy pokazać polskiemu młodemu pokoleniu zamordowaną, ale szalenie mądrą kulturę. I jak widzimy pełen teatr, roześmiane twarze, to jesteśmy szczęśliwi. I zepsuci. Gdy wracam do domu po przedstawieniu, w którym Gołda nie brała udziału, a ona pyta: "Jak było?", odpowiadam: "Jak zwykle. Owacja na stojąco!".

Gołda: U nas cały czas coś się dzieje. Słyszy pan te głosy za ścianą? To spotkanie Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu. To jest nasze centrum kultury, razem z Fundacją Shalom uczymy języka jidysz. Przez nasze warsztaty przewinęło się pół tysiąca osób. Teraz sami uczą języka jidysz, są tłumaczami. Mamy Żydowski Uniwersytet Otwarty, Uniwersytet Trzeciego Wieku, uczymy naszej wspólnej polsko-żydowskiej historii, co roku organizujemy Festiwal "Warszawa Singera", już 10. W tym roku przyjedzie syn Isaaca Bashevisa Singera, Israel Zamir, będzie gościem honorowym festiwalu. Kultura przede wszystkim.

Co Was napędza?

Gołda: Miałam trochę szczęścia w życiu. Robię to, co kocham, jestem aktorką. W moim domu w Łodzi rodzice mówili w jidysz, chodziłam do żydowskiej szkoły. Jestem drugim pokoleniem Holocaustu. Chcę opowiadać historie tych, którzy nie zdążyli.

W Waszym domu mówiło się o wojnie?

Gołda: Nie. Rodzice nie chcieli obarczać swoich dzieci. W domach kolegów podobnie. Ale wiem, że tata był w getcie warszawskim, w czasie wojny zginęła jego pierwsza żona z córeczką. Nigdy z bratem nie myśleliśmy, że to nasza siostra. Dopiero niedawno mówię: "Janusz, wiesz, to była nasza siostra". W dorosłym życiu takie odkrycia. Dziś żałuję, że nie pytałam rodziców o przeszłość, ale dzieci nigdy nie pytają. Dwa lata temu napisała do mnie pani z Łukowa, że przeglądając archiwum, trafiła na rodzinę Tencerów. Niebywałe, nagle odzyskałam rodzinę. Wiem, że tata miał sześcioro rodzeństwa, wiem, jak nazywała się z domu jego mama. Jedna z sióstr taty miała na imię Leja. Teraz w naszej rodzinie narodziła się dziewczynka, osiem miesięcy temu, córeczka bratanka. I też ma na imię Leja. Jest prawnuczką naszego taty, ale w 110 lat po jego narodzinach.

Szymon: Moja praprawnuczka. Jak złapała mnie za palec, nie chciała puścić!

Gołda: Tak, Tencerówna o cudnym uśmiechu. Myślę, że to, co robimy, to nie przypadek. Jak wystawa "Ciągle widzę ich twarze" - zebraliśmy dziewięć tysięcy zdjęć Żydów polskich. Na początku czerwca w Madrycie będzie 53. otwarcie wystawy w świecie. Opowiadamy historie ludzi, którzy nie byli na pierwszych stronach gazet, a historia zapomniałaby o nich.

Jakby ta pamięć Was wybrała?

Gołda: Jeden z pisarzy żydowskich napisał, że ojczyzną Żydów jest pamięć. To moje credo życiowe.

Szymon: Gołda robi Festiwal "Warszawa Singera" już 10 lat. Poznałem kiedyś Singera, siedział ze mną parę razy i pytał, jak wyglądają Nalewki. "Mistrzu - mówię - Nalewek nie ma". On zasmucony: "Jak to nie ma?", więc zacząłem mu opowiadać o Nalewkach, które on sam opisał. Jaki on był uradowany. Siedział ze mną człowiek, który nigdy nie wyjechał z Polski! Chciałbym, żeby doszło do świadomości zwykłych ludzi, że popełnione zostały potworne czyny przez Niemców. Ale gdy swój uderzy, boli mocniej. Marzec '68 w Polsce to była wielka tragedia. Wciąż nie zdajemy sobie sprawy, co wtedy zostało zrobione. Teraz, jak mamy różne uroczystości, przyjeżdżają do nas ludzie i mówią dziwne rzeczy: "Ja nie wiedziałem, że jestem Żydem. Byłem Polakiem. Dlaczego mnie wypędzili stąd?".

A Pana w marcu '68 wyrzucano z Polski?

Szymon: Nie, powtarzałem, że to ja mogę wyrzucać, bo jestem stąd.

Gołda: Ja bardzo utożsamiam się z pokoleniem marca '68. To był koniec mojego świata młodości. Proszę spojrzeć na to zdjęcie na ścianie, to moja klasa: Michał ze Szwecji, Grzesiu z Danii, Szymon z Nowego Jorku, Maria z Teksasu, Renia z New Jersey, Hanka z Izraela, Renia z Brukseli, Heniek z Izraela. Moje pokolenie mówiło: "Gołda, musisz wyjechać". Potem zaczęli powtarzać: "Dobrze, że nie wyjechałaś, mamy do kogo wracać". Przyjeżdżają bardzo często na festiwal. Cały czas mamy kontakt, przyjaźnimy się, nie żyjemy tylko czasem minionym. Na szczęście marzec '68 nie zabił w nas miłości. Mam ukochanego brata w Szwecji. Jesteśmy genialnym rodzeństwem.

Pani, podobnie jak mąż, skromna?

Gołda: Nie rozumiem tego pytania. Myślałam, że wszystkie rodzeństwa są takie, ale każdy mówi: jesteście wyjątkowi. My się po prostu kochamy, jesteśmy ze sobą w najtrudniejszych momentach. Potrafimy rozmawiać dwa, trzy razy dziennie. Brat jest lekarzem, skończył medycynę w Szwecji, jest ordynatorem szpitala w Lundzie, nefrologiem. A przy tym pięknie pisze, pięknie śpiewa. Napisał książeczkę o naszej rodzinie: "W kuchni mamy Soni".

Pisze o Waszym łódzkim mieszkaniu?

Gołda: Tak, o tacie, który był kaletnikiem i całymi dniami siedział w swojej małej pracowni, gdzie nawet spał na stole. Robił torby. Zawsze mówiliśmy z bratem: "Jakie one brzydkie!", ale cała Polska je kupowała. Pisze o mamie i jej kuchni, wspaniałym karpiu po żydowsku i gęsi, którą on musiał sam faszerować i piec. Dziś w naszym domu, przy Próchnika 28, nikt znajomy już nie mieszka. Nie jeżdżę do Łodzi, bo zostały tylko domy, ale nie ma już tych ludzi.

Jaki był Pani żydowski dom?

Gołda: Bardzo ciepły. Mama była prawdziwą jidysze marne, zajmowała się nami. Mieliśmy ogromną miłość rodziców i otwarty dom. Wszyscy do nas przychodzili. Miałam mnóstwo koleżanek i kolegów. Żyłam trochę jak pod kloszem. Dziś wiem, że strach czaił się gdzieś z tyłu głowy. To były wspomnienia rodziców, o których nie chcieli mówić. Ojciec co drugą noc krzyczał przez sen. Myśmy lecieli do sypialni, a on mówił: "Dobrze, żeście mnie obudzili". Te sny dzieci w drugim i trzecim pokoleniu, że gonią nas Niemcy, nie są przypadkowe. To trauma, z którą jeszcze wiele pokoleń musi się uporać. Ale że to trauma, wiem dziś. Wtedy o tym się nie mówiło. Człowiek cieszył się życiem. Mama pysznie gotowała, karmiła nas i naszych rówieśników. Moje koleżanki dziś wspominają, że po raz pierwszy u mnie poznały smak ananasa.

Szymon: Jak graliśmy w Łodzi, to jedliśmy kurczaki u niej w domu. Twoja mama to była jedyna kobieta, która mnie naprawdę kochała.

Gołda: Oczywiście. Przy tym była młodsza od ciebie. Szymon powinien trafić do Księgi rekordów Guinnessa. Z tego powodu, że jest praprapradziadkiem. Z poprzednich małżeństw ma troje dzieci, nawet starsze ode mnie. W większości wszyscy są związani z kulturą żydowską. To jego ogromna zasługa, że przekazał tę kulturą potomkom. Jego dzieci występują i reżyserują w Teatrze Żydowskim.

(Akurat do gabinetu zagląda syn, Dawid Szurmiej, reżyser i producent, więc korzystam z okazji i pytam)

Jakim ojcem był Szymon Szurmiej?

Dawid Szurmiej: Ojcem, jakich mało. Naprawdę poświęcał mi czas. Rzadko wyjeżdżał, graliśmy w piłkę, opowiadał mi o swoich przygodach. Gdy miałem 13 lat, mama kategorycznie zabroniła mi jeździć na motocyklu. "Po moim trupie", powiedziała. Gdy to usłyszał, natychmiast kupił mi crossowy motor. I specjalnie sam się nauczył kierować, żebyśmy mogli razem jeździć po lesie. Ludzie mówili: "Taki stary ojciec". Ale to pozór. Pamiętam moją pierwszą wizytę na próbie w Teatrze Żydowskim. Byłem bardzo przejęty, że obserwuję go wśród aktorów, w świątyni sztuki. A on obejrzał próbę, wstał i zrugał aktorów, gorzej niż kapral w wojsku. Byłem w szoku. Przez całe życie uwielbiam rozmawiać z nim o sztuce. Robimy różne rzeczy, ale nawzajem szanujemy swoje artystyczne wybory.

Szymon: Nie chciałem iść do Teatru Żydowskiego. Pracowałem w Teatrze Polskim we Wrocławiu i było mi tam dobrze. Świetni aktorzy tam grali. Ale w 1968 roku przyjechał minister kultury, Tejchma, i prosił, żebym poszedł do Żydowskiego. Ida Kamińska emigrowała wtedy z zespołem, teatr się rozpadał. Więc przyjechałem do Warszawy w 1969 roku i założyłem przy teatrze Studium Aktorskie, żeby mieć nowych aktorów. Do tego studium zapisała się Golda. I tak się zaczęło nasze wspólne życie.

Zanim trafił Pan do Wrocławia, wiele Pan przeszedł. Jak wyglądało Pana dzieciństwo?

Szymon: Rzadko się zdarza, żeby ortodoksyjna Żydówka uciekła z polskim szlachciurą. A to był przypadek mojej mamy. Jej ojciec był prawą ręką cadyka z Międzyborza. Miał tartak, był bogaty. Ojciec zatrzymał się u niego przejazdem, coś reperował. I uciekli razem z moją matką. Cała rodzina ją wyklęła. Dla nich była umarła. A u Żydów, jak ktoś umiera, jest zwyczaj, że wszyscy siedzą razem siedem dni na tak zwanej pokucie. Jak ktoś musi wyjść, coś załatwić, to sypie do butów groch, żeby go uwierało. Matka zawsze odizolowana, rodzina męża też ich nie przyjęła. Przeżyliśmy w Łucku bardzo ciężkie życie. Ojciec pił, dobrze poznałem, co to głód. Miałem sześć lat, a już grałem na perkusji na żydowskich weselach. Ale skończyłem szkołę żydowską i gimnazjum, chociaż było płatne. To zasługa mojej mamy. Wszystkie święta przygotowywała, jakby nic się nie stało. Były to też łobuzerskie i przyjemne czasy. Przez ubikację właziłem do kina. Bardzo dużo czytałem. Ja dostawałem 20 groszy. Za 10 groszy można było kupić 10 deko obrzynek z kiełbasy. Uwielbiałem to, ale chodziłem do kiosku i dawałem 10 groszy sprzedawczyni, a ona pozwalała mi czytać. Wtedy czytałem wszystko, jak leci, nawet trudne rzeczy. Miałem dziewięć lat, gdy czytałem "Materializm dialektyczny" Marksa.

To może złamać człowieka.

Gołda: Oj, prawda.

Szymon: Zawsze miałem pasję do czytania. Dziś tragiczne dla mnie jest to, że mam plamkę na oku. Widzę was wszystkich, ale nie przeczytam ani jednej literki. Dobrze, że pamięć istnieje. Pożerałem książki i miałem potężną wyobraźnię. Gdy w gimnazjum przyszła komisja sprawdzać postępy, profesor kazał mi opowiadać o rewolucji francuskiej. Wstałem i przez 40 minut mówiłem tak, że wszyscy słuchali z otwartymi ustami. Potem profesor wziął mnie i mówi: "Dałbym ci piątkę, ale ty nie mówiłeś o rewolucji francuskiej. Ty opowiadałeś Nędzników Wiktora Hugo!".

A jak Pan trafił na zesłanie do tajgi?

Szymon: Przez romantyzm. W 1939 roku, gdy weszli bolszewicy, zaczęła się wywózka Polaków. Komisarz policji miał córkę, która była nieosiągalna dla mnie. Ale gdy wywieźli całą rodzinę komisarza, córka ocalała, bo była u koleżanki. Wziąłem tę córkę i ukryłem na wsi. Mój kolega w dobrej wierze pochwalił się, że ukryłem dziewczynę. Zaraz mnie wzięli. Przyszli po mnie, gdy byłem na obozie młodzieżowym. Mama nie wiedziała, co się ze mną stało, nikt nie wiedział. A ja przesiedziałem trzy lata na Kołymie, a potem trzy lata na zesłaniu w Dżambule w Kazachstanie. Byłem ukochanym więźniem na Kołymie, bo śpiewałem piosenki, recytowałem wiersze. Więźniowie mnie pilnowali, żebym się nie przemęczał. Byłem chuchro. Kazali mi palić ognisko i gotować kipiok - gorącą wodę. Był tam zespół aktorski, bardzo dużo się nauczyłem. O teatrze i o życiu. Patriotyzmu się nauczyłem.

Ale do Armii Andersa Pan nie poszedł?

Szymon: Poszedłem. Dotarłem do miejsca, gdzie mogłem zaciągnąć się do Andersa. Tam kopalnie były, stanęliśmy z tobołkami, dostaliśmy grochówki z kotła. Wtedy pan porucznik przyszedł i mówi: "Żydzi na prawo, Polacy na lewo". Selekcję Żydów zrobił. Wszyscy się rozeszli, a ja zostałem na środku. "A ty co?", pyta. "Nie wiem, gdzie iść. Ojciec Polak, matka Żydówka". Jak on mnie walnął, aż mi krew do grochówki poleciała. Koledzy wołają z obu stron: "Chodź!". A ja powiedziałem: "Dziękuję", wziąłem tobołek i wróciłem do Dżambułu. Po wojnie wróciłem ze swoją pierwszą żoną do Polski. Dwa tygodnie jechaliśmy pociągiem. Musieliśmy wysiąść w Jaworze, bo zaczęła rodzić. I zostaliśmy tam. O rodzinie z Łucka długo nie miałem wiadomości. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że moja matka poszła do konwoju śmierci, żeby ochronić męża i moją siostrę. Dała się zabić, żeby nikt się nie dowiedział, że Polak mieszka z Żydówką.

Z Państwa życiorysów można by nakręcić film. Albo sztukę w teatrze wystawić.

Gołda: Ma powstać sztuka na benefis Szymona "W 90 lat dookoła Szurmieja". Teraz szykujemy się do benefisu w naszym teatrze z okazji jego urodzin. Wystąpi wielu naszych przyjaciół, na pewno między innymi Maryla Rodowicz, Piotr Fronczewski, Wojtek Pszoniak, Daniel Olbrychski, Irena Santor, Jerzy Połomski, Vadim Brodski, Jacek Wójcicki czy zespół artystyczny Don Vasyl & Roma prezentujący muzykę cygańską.

Pani powiedziała, że najlepiej w życiu udał się Wam syn. A przecież Teatr Żydowski to też Wasze dziecko?

Gołda: Tym trudniej się chwalić. Tak, nasz syn to jest miłość ponad życie, mój kadysz, a teatr to nasze miejsce na ziemi. Nie wyobrażam sobie życia bez teatru. Jesteśmy jak rodzina, w której raz jest lepiej, raz gorzej, jak w każdej rodzinie, ale dobrze nam razem.

Szymon: Nie ma takiego drugiego teatru na świecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji