Artykuły

Przez operę czasem można zwariować

- Jeszcze trochę pociągniemy, ale pół wieku na scenie to już przesada. Poza tym, co będziemy śpiewać? Niedługo zostaną nam partie ojców i starców, a żonie same wiedźmy i Cyganki - mówią MAŁGORZATA i JANUSZ RATAJCZAKOWIE, soliści Opery Nova, obchodzący 25-lecie pracy artystycznej.

Ulubiona para solistów bydgoskich melomanów. Od 25 lat na operowej scenie. Trudno się z nimi umówić na rozmowę, tak są zajęci. Po wielu próbach udaje się w końcu, ale tylko wieczorem. Janusz Ratajczak musi uciec wcześniej z egzaminów w Łodzi, gdzie prowadzi klasę śpiewu solowego. Jego żona Małgorzata - oderwać się od intensywnych przygotowań do premiery "Trubadura" Verdiego w Krakowie, gdzie śpiewa partię Azuceny.

Joanna Lach: Strasznie państwo zabiegani.

Małgorzata Ratajczak: I chwała Bogu. Trzeba się cieszyć, że po tylu latach na scenie jeszcze nas gdzieś chcą.

Janusz Ratajczak: Bo widzi pani, śpiew to nie wszystko. My nie daliśmy się zwariować, opera nas nie pochłonęła. Skoro mamy tak duże doświadczenie zawodowe, to powinniśmy się nim dzielić. Nadal dużo gramy, ale również uczymy przyszłych adeptów sztuki operowej. Oby tylko zdrowie było.

To zdrowia wam życzyć na ten jubileusz? Czy może kolejnych 25 lat na scenie?

J.R.: Broń Boże, tylko nie to! Jeszcze trochę pociągniemy, ale pół wieku na scenie to już przesada (śmiech). Poza tym, co będziemy śpiewać? Niedługo zostaną mi partie ojców i starców, a żonie same wiedźmy i Cyganki. A jeszcze tak niedawno śpiewaliśmy z żoną we "Flisie" Moniuszki.

To było w 1988 r. Pamiętacie coś z debiutu?

J.R.: Straszne nerwy. Nie dość, że zjadała mnie trema, to jeszcze musiałem martwić się o Małgorzatę. Jak wypadnie? Czy dobrze jej pójdzie? A tu trzeba było jakoś się skupić i zaśpiewać swoje. Śpiewałem premierę 1 lutego razem z Urszulą Walaszczyk. Nerwy były takie, że na scenie zapomniałem, jak się nazywam i tylko trzymałem wiosło, czekając aż się wszystko skończy. Ale na drugi dzień pierwszy raz występowała Małgorzata. Ona się denerwowała, a ja już czułem się jak stary rutyniarz.

M.R.: To był nasz wspólny debiut. Potem były jeszcze duety w "Potajemnym małżeństwie", "Traviacie" czy "Eugeniuszu Onieginie".

Na scenie się poznaliście?

J.R.: Nie, to było jeszcze w rodzinnym Szczecinku, z którego oboje pochodzimy. Mnie zawsze ciągnęło do śpiewania, więc zapisałem się do chóru. Miałem wtedy 18 albo 19 lat. No i ona też tam była.

Miłość od pierwszego wejrzenia?

M.R.: Nic z tych rzeczy. Byliśmy wtedy parą dobrych kumpli. Zawsze byliśmy blisko siebie. Odwiedzaliśmy się nawzajem, zamykaliśmy w pokoju, puszczaliśmy arie z "Toski" czy "Halki" i śpiewaliśmy. A mama przynosiła nam świeży jabłecznik. Potem razem poszliśmy na studia do Bydgoszczy i dalej się przyjaźniliśmy. No i w końcu zaiskrzyło. Po trzech miesiącach chodzenia zdecydowaliśmy się na ślub. Pojechałam do rodziców i zapytałam, czy mają jakieś pieniądze, bo wychodzę za mąż. Mama wpadła w panikę, myślała, że jestem w ciąży. Pyta mnie, co to za facet. Więc mówię, że chodzi o Janusza. A ona na to: "Myślałam, że to tylko kolega".

Do tej pory tak się przejmujecie nawzajem swoimi występami?

M.R.: To jedno się nie zmieniło. Zawsze trochę przeżywamy, kibicujemy sobie w duchu. Przed wyjściem na scenę zawsze jest całus i kopniak na szczęście. No i nerwy, jak pójdzie tym razem.

Myślałam, że z takim stażem już nie pamięta się, co to trema?

J.R.: To niestety tak nie działa. Powiedziałbym nawet, że im dłużej śpiewamy, tym jest większa. Bo większa jest odpowiedzialność. Młody człowiek często idzie na żywioł, nie myśli za wiele, nie przejmuje się. Z czasem przychodzi świadomość, że to ode mnie w jakimś stopniu zależy powodzenie premiery, że mogę położyć spektakl, zmarnować pracę innych.

Jakie macie sposoby na te nerwy?

J.R.: Przed ważnym spektaklem powinienem dobrze się wyspać, a stres czasem zasnąć mi nie daje. Wtedy pomaga tabletka. Są też role, które wymagają skupienia. Mogę wtedy nic nie robić i tylko patrzeć w sufit, żeby się skoncentrować. Bywa, że brakuje czasu na porządne rozśpiewanie. Gdy pędzę z jednego końca Polski na drugi, bo wieczorem gram spektakl, to rozgrzewam głos w samochodzie, bo liczy się każda chwila.

M.R.: Czasem są też nerwowe sytuacje już podczas spektaklu, zwłaszcza gdy nie wszystko idzie zgodnie z planem. Kiedyś w "My Fair Lady" kolega, wychodząc na scenę, zahaczył mnie i zerwał z głowy treskę. Nie było czasu na poprawki, a przede mną trzy kawałki do zaśpiewania. Zastanawiałam się, jak wyglądam, czy widać bandaż dookoła głowy czy nie. A publiczność śmiała się do rozpuku, widząc prof. Higginsa z treską przy rękawie. Żeby się opanować, szczypałam się po udzie, a potem miałam tam wielkiego siniaka. Potem gazety napisały, że Elizę oskalpowano.

Podobno śmiech na scenie jest jeszcze gorszy od paraliżującej tremy.

M.R.: Pamiętam "Skrzypka na dachu", w którym śpiewałam tercet z Małgosią Grelą i Katarzyną Matuszak. Jest tam taki moment, że siadamy na stołki. Nie wiedzieć czemu, podczas przedstawienia dali nam wyższe niż zwykle. Ja zadzieram nogę, a on się przewraca. Dziewczyny parsknęły śmiechem, a potem wszystkie próbując powstrzymać napady chichotu, starałyśmy się dośpiewać tercet do końca. Jakimś cudem nam się to udało.

Chodzicie jeszcze na swoje spektakle?

J.R.: Przez wiele lat nie było takiej sytuacji, żebyśmy przegapili spektakl drugiego. Ale teraz to ja już nie lubię chodzić do opery (śmiech). No chyba, że akurat śpiewa syn.

Cieszycie się, że poszedł w wasze ślady?

J.R.: Teraz wspieramy go i rozpiera nas duma. Ale jak dowiedziałem się, że głosem chce zarabiać na życie, złapałem się za głowę.

M.R.: Łukasz ukrywał przed nami, że ma zamiar uczyć się śpiewu. Chyba trochę czuł, że będziemy chcieli wybić mu to z głowy. Kiedyś Dawid, jego brat, rzucił od niechcenia: "Ojciec się drze, ty też, a teraz jeszcze on". I dowiedzieliśmy się, że w tajemnicy zapisał się na przesłuchania do chóru dziecięcego przed premierą "Toski". Od tego się zaczęło. Teraz studiuje w Łodzi i tam już debiutował na scenie Teatru Muzycznego w roli Blinda w "Zemście nietoperza" i Gustawa w "Krainie uśmiechu".

J.R.: Na szczęście jest tenorem, więc może jeszcze jakiś chleb z tego będzie (śmiech).

Drugiego syna nie ciągnie do śpiewu?

J.R.: Ten jest normalny. Chce być informatykiem, jest na Politechnice Gdańskiej. Ale tak poważnie, to zawsze staraliśmy się trzymać synów z dala od opery, nie chcieliśmy, żeby były dziećmi teatru. Dlatego nie zabieraliśmy ich na nasze spektakle. Jedyny kontakt z operą mieli przed snem. Zamiast kołysanki puszczaliśmy im pierwszy akt "Traviaty", który trwa około 30 minut i oni w tym czasie zasypiali. Liczyliśmy, że nie zarazimy ich operą, że będą mieli po prostu zwyczajne życie. Przez operę czasem można zwariować.

Ale was to chyba nie dotyczy?

M.R.: Raczej nie. Zawsze mieliśmy do tego zdrowe podejście, a kariera nigdy nie była na pierwszym miejscu. Najpierw dzieci, mąż, dom, a dopiero potem śpiew, choć jest naszą wielką pasją i miłością.

I nie kusiło was, żeby zrobić wielkie kariery za granicą? Na przykład zaśpiewać w Metropolitan Opera?

J.R.: Bardzo dużo śpiewaliśmy poza granicami Polski, ale nigdy nie było w nas potrzeby robienia międzynarodowej kariery i wyjazdu z kraju. Skoro spełnialiśmy się na miejscu, po co to zmieniać? Nie żałuję, że zostaliśmy w Bydgoszczy. Cały czas chcą nas tu słuchać, śpiewamy również w wielu innych teatrach w kraju, mamy dom pod miastem, sadzimy kwiaty w ogrodzie, robimy grilla dla znajomych i przyjaciół, których uwielbiamy gościć. Chyba jesteśmy normalni.

Małgorzata Ratajczak - zaczynała jako sopran, ale publiczność najbardziej pamięta ją z ról mezzosopranowych, m.in. Carmen, Cyganki Azy z "Manru" czy Azuceny z "Trubadura". Otrzymała medal Zasłużony dla Kultury Polskiej. Od ponad 20 lat prowadzi działalność pedagogiczną. Jest doktorem habilitowanym sztuki. Uczy śpiewu solowego w Inowrocławiu oraz prowadzi emisję głosu w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu.

Janusz Ratajczak - na scenie Opery Nova zaśpiewał w blisko 1500 spektaklach, w repertuarze ma ponad 50 ról, z czego większość to pierwszoplanowe, m.in. Manru, Cavaradossi z "Toski", Don José z "Carmen", Sou Chong w "Krainie uśmiechu" oraz Tassilo w "Hrabinie Maricy". Współpracuje z wieloma teatrami muzycznymi w kraju, jest profesorem nadzwyczajnym łódzkiej Akademii Muzycznej. przewraca. Dziewczyny parsknl mezzosopranowych, m.in. Carmen, Cyganki Azy z "Manru" czy Azuceny z "Trubadura". Otrzyma

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji