Usypianie Dostojewskim
"Czy rzeczywiście sądzicie, że się tego wszystkiego wstydzę...?" pyta pod koniec spektaklu Jan Korwin Kochanowski. Konwencja jest oczywiście taka, że nikt mu nie odpowiada a przecież chciałoby się wstać i powiedzieć: Nie, nie mamy złudzeń. Pan się nie wstydzi, ale czemu z tego powodu mają brać cięgi Dostojewski, Stary Teatr, Krzysztof Szwajgier oraz partnerujący panu, dobrzy w swoich epizodycznych rolach aktorzy?
Czego powinien się wstydzić Kochanowski? Po pierwsze tego, że już w otwierającym sceniczną wersję "Notatek z podziemia" monologu jest okrutnie nudny, mentorski i nieprzekonywujący.
Usypianie widzów słowami jednego z najciekawszych tekstów Dostojewskiego to grzech trudny do wybaczenia. Niestety nie jedyny. Drugim jest bezprzykładny narcyzm. Aktor smęci na scenie i jest przekonany, że jego smęcenie, tylko dlatego że jest jego właśnie smęceniem, powinno kogoś obchodzić. Histerycznym tonem mówi o swojej samotności. I kiedy wreszcie pojawiają się inni - trzej koleżkowie, którzy w okrutny sposób odrzucają go - to widz nie może w żaden sposób utożsamić się z bohaterem i jest niestety z nimi. Oni przynajmniej są wyraziści w swojej obłudzie, radości użycia i opilstwie.
To, co w epizodycznych scenach pokazuje tercet: Artur Dziurman (Simonów), Rafał Jędrzejczyk (Ferficzkin) i Zbigniew Ruciński (Zwierkow) jest aktorsko sprawne i konsekwentne. Groteska nie przekracza granic pożądanego przy przyjętej w "Notatkach" konwencji realizmu psychologicznego, zaś wzajemne zrozumienie
aktorów każe jeszcze raz mówić o korzyściach, jakie przynosi współpraca w stałym zespole.
Godna pochwały jest rola Apollona, którego gra Kazimierz Korowiec. Obecność tamtych wywołuje śmiech i strach przed dyktaturą pozbawionych samoświadomości i może właśnie dlatego tak zadowolonych z siebie "kolesiów", bubków i imbecylów, zaś pojawienie się Apollona budzi grozę wynikającą z tajemnicy, jaką nosi w sobie drugi, choćby bliski człowiek.
Grająca Lizę Marta Kalmus wie i pozwala widzowi wiedzieć, co gra. Jest ucieleśnieniem człowieczego paradoksu, który w dwóch słowach można nazwać niewinnością grzechu lub grzechem niewinności.
Cóż jednak z tego wszystkiego, cóż z tego, że muzykę napisał Krzysztof Szwajgier, cóż z nośnego tekstu, który w oryginale tak świetnie opowiada o samotności jako immanentnej cesze człowieczeństwa, o paradoksie samoświadomości i niewiedzy, o metafizycznej nudzie, skoro niezgrabna adaptacja i gra odtwórcy głównej roli przeradzają to wszystko w nudę realną, w niepotrzebny nikomu aktorski benefis?
O grzechach reżysera nawet nie wspominam, bo jeżeli w teatrze, który jest wzorem dla innych, zdarzyło się coś takiego jak te nieszczęsne "Notatki z podziemia", to albo nastąpiła wreszcie spektakularna śmierć teatru inscenizacji, albo w wypadku tego przedstawienia od początku do końca o żadnej inscenizacji w ogóle nie było mowy.