Artykuły

Uczennica półboga

Technikę znał tylko on i jego aktorzy, obcych nie wpuszczał na próby. Większość wtajemniczonych już nie żyje. Z TERESĄ NAWROT, aktorką, dyrektorką szkoły teatralno-filmowej Reduta-Berlin, od 30 lat nauczającą techniki aktorskiej Jerzego Grotowskiego, rozmawia Katarzyna Bielas w Dużym Formacie, dodatku Gazety Wyborczej.

Tyle ćwiczeń fizycznych musi pani wykonywać i pani pali?

- Mam 65 lat, a palę dopiero 17. Zaczęłam po trzecim mężu, Niemcu, który po 11 latach małżeństwa ukradł mi szkołę, dorobek mojego życia. Zostawił mnie nagą i bosą, bo wcześniej powierzyłam mu wszystkie sprawy finansowe szkoły, on podsuwał mi pisma, ja tylko podpisywałam. Wszystkie konta wyczyścił, wszystko przepisał na siebie i związał się z moją uczennicą. Mój o 17 lat ode mnie młodszy mąż był znakomitym szachistą i zrobił mi życiowy szach-mat. Byłam niby doświadczoną kobietą, po iluś tam układach damsko-męskich, po dwóch małżeństwach. Ale miłość jest ślepa, jak wiadomo.

W wieku 46 lat musiałam wszystko zacząć od zera. Byłam w strasznym stanie, wylądowałam na psychiatrii. Wielu ludzi myślało, że zwariuję, że nigdy się nie podniosę. Moja mama przysyłała mi pieniądze na życie z Polski... Przyjechała do mnie, pomagała mi, gotowała obiady, robiła zakupy. Pilnowała, żebym nie skoczyła z okna. Po prostu zawsze byłam naiwna, mam to właśnie po mojej mamusi, naiwność połączoną z uporem. Pamiętam, jak mama powiedziała do mojego męża po niemiecku: "Wiesz co, Frank, ja przeżyłam dwie wojny światowe z Niemcami, a teraz przeżywam trzecią".

Proszę opowiedzieć o mamie.

Zacznijmy od tego, że moja mama, która jest lekarką, ma 98 lat i pochodzi z rodziny długowiecznej. Jej rodzice umarli, mając pod dziewięćdziesiątkę, starsza siostra ma 101 lat i w zeszłym roku rozmawiała z nauczycielem z mojej szkoły w Berlinie po niemiecku, chociaż od młodości tego języka nie używała. Mama i jej siostra są pod opieką włoskiego instytutu z filią w Polsce, który sprawdza, jakie ge ny powodują długowieczność. Bada on rodzeństwa urodzone w Europie. Do domu przychodzą lekarze, robią wywiady, pobierają krew. Mama i ciocia mają stronę w internecie, na której zamieszczone są ich wypowiedzi, dlaczego tak długo żyją. Obie mówią, że przeżyły dwie wojny, ciężko pracowały, nie paliły, nie piły alkoholu. Poza tym moja mama przed wojną przez trzy lata była zakonnicą. Rzuciła zakon, ponieważ nie wytrzymywała atmosfery wiecznych intryg.

Co to za zakon?

- Szarytki, te w pięknych, szerokich kornetach. Mama była bardzo piękna, a w białym kornecie wyglądała zupełnie zjawiskowo. Pracowała za darmo, bo siostry nie brały pieniędzy w szpitalu i oczywiście podrywali ją lekarze. Była przez to szykanowana przez przeoryszę, a inne zakonnice jej dokuczały. Proszę pani, jak do jednego pomieszczenia wsadzi się 50 kobiet, które nie mają seksu i nie mają gdzie się wyżyć, to się wyżywają na sobie. Można sobie wyobrazić, co tam się działo. Mama psychicznie nie wytrzymała i uciekła. Wiem to z różnych jej półsłówek,

A później, podczas wojny, poznała ojca.

Jak?

- Pracowała w szpitalu w Krakowie i miała specjalny ausweis, żeby z łapanki nie wywieziono jej do obozu. Służba zdrowia była Niemcom potrzebna. Najciemniej jest pod latarnią, więc u w szpitalu był punkt przerzutowy broni dla AK. I tam przyjechał mój przyszły ojciec, który walczył w lasach pod Krakowem. Ojciec jechał kiedyś pociągiem z walizką broni i musiał uciekać przed Niemcami. Wyskoczył, a podczas ucieczki przestrzelili mu nogę, którą potem miał krótszą. Powinien mieć specjalny but, ale o to nie zadbał. Miał przez to zmiany w kręgosłupie i kłopoty z chodzeniem. W partyzantce pił z kolegami wódkę, żeby się rozgrzać i otumanić, więc dostał owrzodzenia żołądka i gruźlicy. Przez całe życie był bardzo schorowany. Pracował jako urzędnik w PeKaO.

Mówiła pani, że Grotowski, do którego grupy trafiła pani od razu po szkole teatralnej w Warszawie, odgrywał wobec pani rolę ojca.

- Mój ojciec zmarł, kiedy miałam 29 lat. Wcześniej ciągle był w szpitalu albo w sanatorium. Bardzo go kochałam, ale nie miałam z nim mocnej więzi. Ponieważ miał trudności z chodzeniem, siedzieliśmy na kanapie i oglądaliśmy Teatr Telewizji i wszystkie mecze. Miłość do piłki nożnej mi pozostała, nie przepuszczam żadnego ważnego meczu. Od kiedy w 1983 roku zamieszkałam w Berlinie, kibicuję Borussii Dortmund.

Kiedy ojciec zmarł, nie było mnie już w Warszawie, dokąd moi rodzice przeprowadzili się, kiedy miałam roczek. Do Warszawy ściągnęła ich ciotka, która załatwiła ojcu pracę. Wcześniej rodzice przenosili się z miasta do miasta. Wyjechałam do Grotowskiego, do Brzezinki pod Wrocławiem. Z powodu chorób ojca wcześnie stałam się samodzielna. Wiedziałam, że kobieta musi być zaradna, dbać o wszystko, wszystkim rządzić.

Wyjeżdżałam jako dyplomowana aktorka, którą w PWST uczyły takie osoby, jak Zofia Mrozowska, Ryszarda Hanin, Aleksander Bardini, Wojciech Siemion, Ignacy Gogolewski, Andrzej Łapicki, Tadeusz Łomnicki, Zbigniew Zapasiewicz, Jan Kreczmar. Miałam za sobą wiele zawodowych doświadczeń. Dużo pracowałam, zarabiałam czasem więcej niż mama jako lekarz.

Co pani robiła?

- Od 16. roku życia co wieczór statystowałam w Teatrze Wielkim. Potem byłam modelką w Modnym Stroju, prowadziłam konferansjerkę, np. w 1969 roku, podczas eliminacji do Konkursu Chopinowskiego - zgłosiłam się na casting i mnie wybrano. Grałam epizody, nagrywałam dubbing. Pozowałam też Marcinowi Szancerowi do aktów, np. do "Porwania Europy na rogach byka", mam nawet jego szkice. Dobrze płacił swoim modelom. Szancer z aktów jest raczej mało znany.

Przede wszystkim jednak chciałam być w teatrze, grać wielkie role. Za wszelką cenę starałam się zostać w Warszawie, ale nie dostałam angażu. Dziś grać w Wałbrzychu czy Łodzi to nie to co wtedy. W tamtych czasach to była prowincja. Prawdziwe życie toczyło się w Warszawie, gdzie była też telewizja. W Teatrze Telewizji dostawałam czasem niewielkie role, ale zależało mi na angażu w normalnym teatrze. Mama próbowała załatwić to przez znajomości wśród pacjentów, ale łapówka, której zażądano, okazała się dla nas o wiele za wysoka. A więc kiedy dostałam propozycję od Grotowskiego, nie zastanawiałam się.

Mama nie protestowała, że pani wyjeżdża do jakiejś Brzezinki, gdzie zanim zacznie się właściwa praca, trzeba będzie przygotowywać ośrodek do remontu, własnoręcznie zbijać tynki?

- Nie była zachwycona, mama w ogóle nienawidzi Grotowskiego. Mówi: "Przyślij tych dziennikarzy do mnie, ja im powiem całą prawdę o nim".

Mama uważa, że wszystko, co najgorsze, spotkało mnie u Grotowskiego, że tam po raz pierwszy wypiłam kieliszek wódki, tam poznałam, co to jest seks - to było z aktorem Ryszardem Cieślakiem, w którym się zakochałam - i jeszcze było parę innych nieszczęść, o których można przeczytać w książce "Wolne" Remigiusza Grzeli.

Moja mama twierdzi, że ja u Grotowskiego jako człowiek, a głównie jako kobieta, przeżywałam tylko męki, uważa, że przez to nie mam dzieci, nie założyłam rodziny.

Rozumiem, że się myli.

- Mama nie bierze pod uwagę, co ja z tego wszystkiego wyniosłam. Że wtedy, na początku lat 70., to był teatr bardzo uprzywilejowany, bo mogliśmy zza żelaznej kurtyny wyjeżdżać za granicę, i to nie jako gastarbeiterzy albo turyści, tylko jako znany teatr, który na Sardynii z samolotu wychodził po czerwonym dywanie. Jeździliśmy po całej Europie Zachodniej, byliśmy w Kanadzie, Ameryce, Australii. Przyjeżdżając, od razu wchodziliśmy do elity. Świetnie zarabialiśmy.

Poza tym gdybym wtedy nie poznała techniki Grotowskiego, nie wiem, czy przy dzisiejszym kryzysie, kiedy kilkanaście szkół teatralnych w Berlinie splajtowało, dałabym sobie radę. A jednak przez 30 lat, mimo kłopotów, ciągnę szkołę, w której uczę właśnie techniki Grotowskiego.

Gdzie się pani z nim po raz pierwszy zetknęła?

- Jeszcze w szkole teatralnej, na III roku. Jan Kreczmar, poprzedni rektor PWST, obejrzał "Apocalypsis cum figuris" Grotowskiego i zachwycił się. To był rok 1970, już po wielkich sukcesach teatru na Broadwayu, kiedy Cieślak został tam aktorem roku. Kreczmar zaprosił Grotowskiego, żeby zrobił u nas seminarium aktorskie.

Jak to wyglądało?

- Zjawił się Grotowski, był wtedy jeszcze gruby, z teczuszką, czarne okularki, i powiedział: "Wszyscy mogą brać udział, woźne, sprzątaczki, panie, które sprzedają herbatę, wszyscy aktorzy, profesorowie, studenci, ale muszą przychodzić przez trzy tygodnie codziennie. Jeśli ktoś raz nie przyjdzie, nie ma więcej wstępu". Oczywiście żaden woźny się nie zgłosił, z profesorów - tylko Ryszarda Hanin. Zaczęło 36 osób, po kilku dniach zostało kilkanaście, a do końca - sześć, w tym Hanin, Jurek Bogajewicz, Ewa Szykulska i ja.

Co robiliście?

- Na początku był trening aktorski, ćwiczenia, ewolucje, prawie akrobatyczne, ćwiczenia głosowe, improwizacje ciałem. Sześć godzin dziennie, bardzo wyczerpujące. Cieślak z nami ćwiczył.

Nic nie rozumieliśmy. Jakiś ruch ciała, rezonatory. Do tej pory staliśmy z panem Feliksem Rudomskim przy pianinie i śpiewaliśmy "la, la, la". Kazał nam oddychać na przeponę, to tak oddychaliśmy, ale nie wiedzieliśmy, że przeponę trzeba ćwiczyć, że ciało jest rezonatorem głosu. To, co proponował Grotowski, w ogóle nie przylegało do programu studiów.

Hanin niby ufała Grotowskiemu, ale też mówiła, że do końca nie rozumie, o co mu chodzi. Te warsztaty były- w szkole bardzo źle odbierane.

Taka była też pani ocena?

- Tak. Dotrwałam do końca z przekory. Dziś jestem specjalistką od tej techniki, ale wtedy, tak jak inni, z niej drwiłam.

Grotowski nie podobał mi się, siedział taki wstrętny grubas, nawet oczu nie pokazał, bo cały czas miał te ciemne okulary. Nie było kontaktu wzrokowego. Maska na twarzy, garniturek, nawet się nie poruszył. I nic nie mówił. Cieślak wszystko robił. A nie podobał mi się ten Cieślak wtedy, o Jezu! I jeszcze wydawał mi się taki pokorny, niby taki służalczy, a coś w tym było totalnie fałszywego. Pomyślałam sobie: "Co oni myślą? Że ja nie dam rady? Mogę te wszystkie idiotyzmy robić, chociaż wcale mi się to nie podoba".

Wyszła pani z tych warsztatów i co?

- Zapomniałam. Było, minęło i cześć.

No to kiedy Grotowski panią zaangażował?

- W 1971 roku zobaczył mnie w spektaklu dyplomowym. To był "Ulisses", grałam główną rolę, Molly, która przeistaczała się w różne postacie, a więc było to kilka ról. To była prapremiera, cała Warszawa na to waliła. Grotowski przyszedł zaproszony przez Jurka Bogajewicza, który sam grał Blooma. Ja zaprosiłam reżyserkę, która robiła spektakl o Leninie i chciała mnie zaangażować do roli Nadieżdy Krupskiej. Po spektaklu wzięłam tej reżyserce płaszcz z szatni, idę i nagle zastępuje mi drogę jakiś komiczny, ale i sympatyczny typ, szczupły, z długimi włosami, z brodą, z wąsami, w dżinsach, w drucianych okularkach.

Wtedy kręcili się koło nas tacy różni, trzeci pomocnik czwartego nosiciela kabla w telewizji, wyrywali dziewczyny na chatę. Mówili: "la mam w telewizji układy, to ja cię tani wciągnę". Pomyślałam, że to właśnie taki koleś. Mówi: "Dzień dobry, gratuluję roli", i że chciałby ze mną porozmawiać. Na to ja: "Proszę bardzo, ale w tej chwili jestem zajęta". Odchodzę kawałek i wpadam na Jurka Bogajewicza, który pyta podniecony: "No i co ci powiedział?". A ja: "Nic, pogratulował mi. A kto to jest?" A Jurek ,Jak to kto? Grotowski!" Potem wiele razy śmialiśmy się z tego. On się świetnie bawił tym, że ludzie nie poznają go po jego przemianie w Indiach.

Co było zapisane w pani kontrakcie?

- Że nie wolno alkoholu, narkotyków - myśmy wtedy nie znali nawet trawki - żadnych związków miłosnych w ramach zespołu i zero seksu. I że będzie się nie tylko aktorem, ale trzeba będzie wykonywać wszystkie czynności potrzebne Teatrowi Laboratorium. Stąd to zbijanie tynków.

Przed każdym wyjazdem za granicę było specjalne zebranie, gdzie byliśmy dodatkowo instruowani, że nie wolno przywozić pism porno i udzielać politycznych wywiadów. Dopóki Grotowski był w Polsce i korzystał z państwowych pieniędzy, był bardzo lojalny wobec polskich władz. A zarabialiśmy naprawdę dobrze.

A ten romans z Cieślakiem, który zresztą też pił?

- Zakaż coś człowiekowi! Po latach, kiedy teatr już dawno był rozwiązany, zapytałam Grotowskiego: "Słuchaj, Bossie, tyś to zrobił specjalnie, prawda? Przecież wiadomo, że jak się człowiekowi czegoś zabroni, to on ten zakaz będzie łamał. Chciałeś, żeby całą naszą energię, emocje, które się w nas gotowały, a których nie mogliśmy zagospodarować, żeby tego wszystkiego można było używać w trakcie pracy, działań parateatralnych". Popatrzył na mnie takim złośliwym oczkiem, roześmiał się i poszedł.

Czyli potwierdził. Przecież on nami manipulował. Byliśmy dniami, tygodniami zdani tylko na siebie, w związku z tym ja się zakochałam w Cieślaku, Irka Rycyk też się zakochała w Cieślaku - zaznaczę, że Cieślak miał żonę - we mnie zakochał się Zbyszek Kozłowski itd. Wie pani, jak kreatywna jest nieszczęśliwa miłość?

A picie, choroba alkoholowa?

- Koledzy upijali się wtedy, kiedy nie było pracy, a jak była, to jakoś doprowadzali się do porządku, mobilizowali. Pracowaliśmy na ogół blokami, np. trzy miesiące pracy i miesiąc wolnego. Praca była bardzo wyczerpująca, zajmowała całe dnie.

Sam Grotowski przestrzegał celibatu?

- Tak. Moim zdaniem on był homoseksualistą, ale ukrytym, który nigdy nie miał kochanka, może impotentem. Mogę przysiąc, że tak było przez 14 lat, bo go obserwowałam - w pracy, na wyjazdach i wszędzie, a w połowie lat 70. przez dwa lata razem mieszkaliśmy w jego mieszkaniu we Wrocławiu. I nigdy nikogo nie było. Natomiast on kochał się w naszych chłopcach.

Fascynował się Cynkutisem - powstała rola Fausta, fascynował się Molikiem - powstało "Akropolis", fascynował się Ryśkiem Cieślakiem - powstała wspaniała rola Księcia Niezłomnego, a potem Ciemnego. Fascynował się, krótko, Zbyszkiem Kozłowskim, potem cała fascynacja przeszła na Jacka Zmysłowskiego, a na końcu na Thomasa Richarda we Włoszech. On tych mężczyzn kochał jak własnych synów? faworyzował, oni go inspirowali artystycznie. Żadna kobieta nie stworzyła u niego wielkiej roli. Nawet Rena Mirecka, która była w teatrze 25 lat!

Zresztą Grotowski był wychowany w katolickiej rodzinie, dla niego kobieta pełniła funkcję służebną. Do czego on mnie używał!

Do czego?

- Do organizowania mu różnych spotkań, kontaktów z ludźmi, wyjazdów. Większość załatwiało się z mężczyznami, a ja byłam atrakcyjną młodą kobietą i znałam angielski. Byłam jego asystentką. Kiedy mieszkaliśmy razem, zajmowałam się domem, gotowałam, przyszywałam guziki. Robiłam mu też różne słodkości na sacharynie, bo był strasznym łasuchem, a bał się utyć. Oczywiście nie byłam gosposią, która siedzi w domu, robiłam to przy okazji pracy.

Miała pani być aktorką, ale właściwie nie grała.

- Nie grałam u Grotowskiego, bo on od 1969 roku nie robił już spektakli. Powiedział mi to podczas wstępnej rozmowy, ale kazał też obejrzeć "Apocalypsis cum figuris", więc mu nie uwierzyłam. I długo się jeszcze łudziłam. Powiedział mi otwarcie, że zakończył okres teatralny Teatru Laboratorium i zaczął okres parateatralny. Miał już aktorów, którzy byli z nim od 1959 roku, teraz szukał nowych, młodych do nowych zadań. Zagrałam dopiero po dziesięciu latach, w spektaklu Cieślaka "Thanatos polski", który powstał, bo aktorzy się zbuntowali, powiedzieli: "My chcemy grać". Ale Grotowski przychodził na próby, obserwował, podpowiadał.

Od 1975 roku pozwolił swoim aktorom grać gościnnie w innych teatrach. Zagrałam wtedy główne role u Kazimierza Brauna w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu i u Wojciecha Siemiona w "Duszyczce" Różewicza w Starej Prochowni w Warszawie.

Do czego mieliście się przyuczać?

- Do bycia animatorami, do wciągania w działanie ludzi z zewnątrz, którzy nie są aktorami.

Grotowski konsekwentnie najpierw zlikwidował scenę, potem scenografię, następnie zredukował do minimum rekwizyty, kostiumy, żadnej muzyki mechanicznej, żadnego specjalnego oświetlenia, tylko człowiek na scenie. A na końcu zlikwidował publiczność. Nie ma ludzi, którzy siedzą i patrzą, są tylko ludzie, którzy biorą udział w działaniu, które my przygotowaliśmy.

Wymyślaliśmy ciągi działań, które odbywały się częściowo w budynku, częściowo w lesie, na łące, na rzece, jeziorze.

A cel nadrzędny?

- Grotowski chciał badać naturę ludzką. Dzisiaj z perspektywy czasu myślę, że jemu wtedy nie zależało na dobrych aktorach, ale na osobach, które są w stanie otworzyć się do końca jako ludzie, pokazać, do czego zdolny jest człowiek w działaniu, w relacji z drugim człowiekiem.

I z tymi działaniami jeździliście po świecie?

- Jechał spektakl "Apocalypsis cum figuris", jechały nasze działania parateatralne i seminaria techniki Grotowskiego. Na seminaria wyjeżdżało się też indywidualnie. Na początku, ponieważ byłam najmłodsza, nie pozwalano mi prowadzić ich samodzielnie, wyjeżdżałam jako asystentka Reny Mireckiej, Antka Jahołkowskiego, Zygmunta Molika albo Ryszarda Cieślaka. Sama zaczęłam je prowadzić w 1978 roku. Było na nie duże zapotrzebowanie, przychodziły zaproszenia z całego świata, dobrze się też na tym zarabiało.

Dobrze było, a jednak w książce Elżbiety Baniewicz mówi pani, że kiedy Grotowski w 1981 roku poprosił o azyl polityczny w Stanach, a potem rozwiązał teatr, nie żałowała pani: "Pamiętam, że wyszłam z hotelu na spacer. Lał deszcz, było zimno, a ja stałam na moście i byłam szczęśliwa (...), dziękowałam Bogu, że podjął za mnie decyzję, której nie miałam odwagi podjąć".

Dlaczego?

- Za długo tam siedziałam, powinnam była odejść po pięciu latach, a nie tkwić tam, nie grając, szamocząc się w poszukiwaniu sensu mojej pracy. Trzymała mnie tam świadomość, że wyrwałam się zza żelaznej kurtyny, nie chciałam wracać na stałe do Polski.

Grotowski rozwiązał teatr w 1982 roku, powiedział, że możemy robić, co chcemy. Polskie władze do 1984 roku podtrzymywały fikcję. Główna księgowa, techniczny, wszyscy dostawali pensję, my też. Przez trzy lata, żeby nikt się nie dowiedział, żeby się nie skompromitować.

Było pani łatwo ustawić się za granicą?

- Powiem pani, jak wyglądało życie aktorki na Zachodzie. Przede wszystkim to nie jest żadna wielka sprawa. Tylko gwiazdy są wielbione. Natomiast w Polsce, z której wyjechałam, bycie aktorem to było naprawdę coś. Wtedy nie było tylu seriali, tabloidów, znana była garstka aktorów, ale ona była naprawdę czczona i podziwiana.

Pamiętam, jak w 1978 roku pierwszy raz angażowałam się indywidualnie do prowadzenia seminarium w Nowym Jorku, jak podpisywałam umowę. Przy okazji powiem, że z tymi umowami to myśmy w Polsce oszukiwali, tzn. robiliśmy podwójne. Ta z niższą sumą szła do Pagartu, który zabierał 10 proc. Wie pani, na czym to się teraz odbija? Na emeryturze. Przeniosłam swoją emeryturę do Niemiec, ale musiałam udowodnić wcześniejszą pracę. A przez kogo mogłam udowodnić, ile zarabiałam, jak nie przez Pagart?

Wracając do Nowego Jorku...

- Pani sekretarka miała rubrykę "zawód", więc mówię: "Aktorka". A ona: "Ale jaki pani ma zawód?". "Jestem aktorką". "Ja wiem, że pani jest aktorką, ale jaki pani ma zawód? Pani ma przecież tytuł magistra, tzn. musi pani mieć jakiś zawód". W końcu zrozumiałam i mówię: "Tak, bo w naszym kraju aktor kończy wyższą uczelnię". Trzeba było zobaczyć jej oczy jak spodki.

Na Zachodzie aktorzy dochodzą do zawodu różnymi drogami. Często dopiero potem się dokształcają. Czy Marilyn Monroe pisała pracę magisterską na wyższej uczelni? Tam są szkoły zawodu, z których tylko niektóre wymagają, by mieć maturę. Ja nie wymagam, ponieważ to szkoła prywatna i zależy mi, żeby mieć jak najwięcej chętnych. A ponieważ jest kryzys, to chętnych jest coraz mniej. Rodzice nie chcą inwestować w tak niepewny zawód jak aktorstwo.

Biorę ludzi po dziesięciu klasach, ale analfabetów nie przyjmuję. Wielu reżyserów mówi, że aktor nie musi być mądry, musi być tylko zdolny. Ale z mądrym, wykształconym aktorem jest łatwiej pracować. Jeśli ma wiedzę teoretyczną, jest mi łatwiej coś mu wytłumaczyć, bo sztuki mają korzenie w Biblii, w utworach klasyków. Trzeba wiedzieć, kto to był Dostojewski.

Jak doszła pani do własnej szkoły w Berlinie?

- Żyłam z tych seminariów, warsztatów i Henryk Baranowski, który miał w latach 80. w Berlinie teatr - Transformtheater - zaproponował mi prowadzenie warsztatów. Bardzo dobrze to szło, ja zarobiłam i jeszcze teatr miał z tego spory zysk. Berlin Zachodni, szczególnie dzielnica Kreuz-berg, której jestem wierna do dziś, strasznie mi się spodobał, to było fantastyczne, tętniące życiem miasto. Miasto starych ludzi, którzy nie chcieli się z otoczonego murem Berlina wyprowadzać, i pięknych młodych mężczyzn. Dlaczego młodych mężczyzn? Ponieważ jeśli mieszkało się w Berlinie, nie obowiązywała służba wojskowa. Zjeżdżało tam bardzo dużo młodych ludzi z całych Niemiec, a wśród nich mój przyszły mąż.

Pokochała pani Berlin Zachodni i...?

- Postanowiłam sama założyć teatr offowy.

Za pieniądze z tych seminariów?

- Dokładnie, za własne, zarobione pieniądze. Na początku miałam też pomoc Henia Baranowskiego, który wynajmował mi sale.

Szczerze mówiąc, byłam wtedy głupia jak tabaka w rogu, np. nie miałam konta i nie wiedziałam, co zrobić z pieniędzmi, które zarabiałam. O tym, że każdy bank przyjmie każde pieniądze, nie miałam zielonego pojęcia, a więc wszystkie waluty z krajów, gdzie pracowałam, trzymałam w torbie plastikowej od Aldiego. Bałam się ją zostawić, więc wszędzie nosiłam ze sobą. Tych pieniędzy było tyle, że wystarczyło na założenie teatru i studia, czyli zalążka przyszłej szkoły. Mój teatr, który powstał w 1983 roku, nazwałam Theaterstudio Nawrot, specjalnie własnym nazwiskiem, żeby nie być ciągle "tą od Grotowskiego".

A zespół?

- Wybrałam ponad 20-osobową grupę z uczestników seminariów u Henia, ale był problem, bo prawie nie było mężczyzn. Powiedziałam więc do dziewczyn: "Robimy makijaż i łazimy po dyskotekach, szukamy facetów".

Grotowski, szukając nowych ludzi, też chodził po dyskotekach, nie tylko po szkołach teatralnych, teatrach amatorskich, studenckich.

Na co Grotowski zwracał uwagę, szukając ludzi?

- Na pewno na to, czy ktoś jest zdolny do oddania się, poświęcenia. To był inteligentny facet, znał ludzką naturę. Wyczuwał ludzi, którzy za nim pójdą, zawierzą mu i zrobią wszystko to, co będzie chciał. Za tym oddaniem przemawiały też bardzo dobre zarobki i wyjazdy.

A pani na co zwracała uwagę?

- Obserwowałam facetów w ruchu, to, jak się zachowują, jak podrywają, ile piją, co palą. Na czym polega egzamin wstępny do teatru? Na tym samym. Ewentualni kandydaci ruszali się, tańczyli, opowiadali mi o swoich zainteresowaniach. Tylko jednej rzeczy nie było, nie mówili monologu.

Dużo mężczyzn zwerbowałyście?

- Ani jednego. Natomiast w ten sposób zdobyłam swego przyszłego męża, o którym już mówiłam. Spotkałam go w jednej z dyskotek i zaproponowałam mu pracę. On jedyny natychmiast się zgodził, bo po prostu się nudził. Miał 19 lat, uciekł przed wojskiem. Był dopiero drugi tydzień w Berlinie, nie miał mieszkania, pracy, pieniędzy, nie miał gdzie się podziać. Miał tylko to, co na sobie, dwie różne skarpetki, gitarę i ja go tak przygarnęłam, został przez 11 lat. No i zaczął ze mną robić teatr, a potem szkołę. Jako pierwsze przedstawienie zrobiłam "Idiotę" Dostojewskiego, na cześć mojej wielkiej miłości - Ryśka Cieślaka, od którego tę książkę dostałam w prezencie. Chciał to sfilmować, miał różne plany. Jeszcze żył, nie wiedziałam, że ich nie zrealizuje.

Znała pani niemiecki?

- Nie, w ogóle. Byłam bezczelna, powiedziałam, że jak ktoś chce u mnie pracować, to musi mówić po angielsku, tak jak ja. Ale byłam osłuchana, reżyserowałam po angielsku, a aktorzy grali po niemiecku. Nasz "Idiota", który powstał w 1984 roku, okazał się ogromnym sukcesem.

Drugi taki sukces miałam w 2007 roku w mojej obecnej szkole Reduta-Berlin, gdzie wystawiliśmy ze studentami "Sen nocy letniej" Szekspira.

W 1987 roku Senat, odpowiednik naszego Ministerstwa Kultury, przyznał nam 40 tys. marek, za które stworzyłam nowe miejsce

- Theater am Ufer. Znalazłam ogromne pomieszczenie pofabryczne, piękne, ale zaniedbane. Wszystko sami wyremontowaliśmy. Miałam pozdzierane paznokcie od zrywania tynków i kitu z ogromnych starych okien. W nocy przed premierą "Ulissesa", w której grałam matkę Stefana Dedalusa, kończyliśmy z mężem budować ścianę holu. Remont i premiera pochłonęły całe te 40 tys. marek.

Potem zostawiłam i to miejsce i zaczęłam budować szkołę teatralno-filmową z prawdziwego zdarzenia. Namówili mnie do tego uczniowie.

Jak stanęła pani na nogi po historii z mężem? Zostawił panią na zerze.

- Nie na zerze, tylko na minusie. Bo okazało się, że mam do zapłacenia podatek za dwa lata. Wstydziłam się iść do Arbeitsamtu po pomoc socjalną, bo zawsze byłam zamożna. Ale zgłosiłam się i tam mi pomogli. Zgodzili się, że korzystam z ich pomocy finansowej, ale nie szukam jakiejkolwiek pracy, tylko odbudowuję szkołę.

Mój mąż, chcąc dalej mnie pogrążać, wysyłał do nich moje ulotki reklamujące tę odbudowywaną szkołę. Chciał, żeby cofnęli mi pomoc, bo skoro mam szkołę, to zarabiam. A kiedy i tak sobie poradziłam, rozbił mi pierwszy rok. Ta cała historia to najgorsze doświadczenie w moim życiu.

Dlaczego był tak zajadły?

- Głównie z zawiści, nie mógł znieść, że przychodziły do niego listy adresowane Frank Nawrot, że jest traktowany jak mąż pani Nawrot. Po dwóch latach prowadzenia tej niby własnej szkoły splajtował. Ukradł uczniom kaucje i uciekł.

Pani szkoła odnosi sukcesy. Teraz jest pani głównie pedagogiem?

- Jestem właścicielką szkoły, jej dyrektorką, teraz już wszystko zapisane jest na mnie, nauczyłam się rozliczeń finansowych. Jestem pedagogiem, ale od czasu do czasu też gram. Jeśli widzę, że jest zdolny rok i zbliża się spektakl dyplomowy, biorę sobie jakąś rolę i gram, dla przyjemności.

Zagrałam też w czterech niemieckich filmach. Moja szkoła funkcjonuje naprawdę dobrze - spektakle, festiwale, projekty unijne, nagrody. Mamy wszystkie potrzebne przedmioty: wymowę, piosenkę aktorską, śpiew, balet, taniec współczesny, taniec standardowy, rytmikę, dubbing, pracę z mikrofonem, sceny, pracę z kamerą, fechtunek. No i technikę Grotowskiego. Przez szkołę przewinęły się wszystkie nacje mówiące po niemiecku, wykształciłam ponad setkę dwujęzycznych Polaków. Moi uczniowie występują w teatrach, w filmach, serialach. Jeśli włączę telewizor i skaczę po kanałach, nie ma możliwości, żebym nie zobaczyła kogoś, kogo uczyłam.

I jest klasa dla osób pracujących w innych zawodach.

- Zauważyłam, że zgłasza się coraz więcej ludzi w wieku 36-61 lat, którzy mają zawód, zarabiają, ale oprócz tego chcą być aktorami. Marzyli o tym cale życie. Ja ich nie mogę wziąć do szkoły teatralnej z 18-latkami i zabrać im trzy i pół roku. Stworzyłam dla takich osób oddzielną klasę. Podpisujemy umowę na rok i oni się uczą aktorstwa. To są często bardzo zdolni ludzie. Nie dostają dyplomów, tylko certyfikaty, gdzie jest napisane, ile godzin mają za sobą, jakie przedmioty itp. Przedostatni rok był bardzo udany, na koniec zrobili piękny pokaz piosenki aktorskiej, pokaz tańca i cudowne etiudy. Oni wreszcie występują i są szczęśliwi, i my, nauczyciele, też.

Muszę kombinować, odpowiadać na potrzeby rynku. Na indywidualnych lekcjach ustawiamy np. głos adwokatom, dziennikarzom. Pracowaliśmy z bezrobotnymi, uczyliśmy ich autoprezentacji przydatnej przy szukaniu pracy.

A jak się sprawdza Grotowski?

- Jego technika przygotowuje do wszelkiego typu teatru i filmu. Uczniowie mówią, że są tak wytrenowani, że bez problemu grają potem w wymagającym kinie akcji.

Ze spektakli pokazuję tylko nagranie "Akropolis", które jest ponadczasowe. "Książę Niezłomny" już dziś się nie sprawdza, jest dla uczniów zbyt ekspresyjny, niestrawny.

Nikt poza panią nie uczy tej techniki?

- Dowiedziałam się właśnie, że warsztaty wznowiła Rena Mirecka w Instytucie Grotowskiego. Nikt poza mną techniki nie opisał. Zrobiłam to we właśnie opublikowanej książce o mnie Elżbiety Baniewicz.

Wszyscy zajmują się osiągnięciami kulturowymi Grotowskiego, jego szamanizmem, uduchowionymi spotkaniami z ludźmi. Technikę znali tylko Grotowski i jego aktorzy, on nie wpuszczał obcych na zajęcia, próby. Był narcyzem, uważał się za półboga, nie chciał, żeby ktoś uszczknął coś z jego tajemnicy. Właściwie większość ludzi, którzy ją znali, już nie żyje.

Świętuje pani w czerwcu jubileusz 30-lecia szkoły, 45-lecia pracy aktorskiej, oba przypadają na 80. rocznicę urodzin Grotowskiego. Z czego jest pani najbardziej dumna?

- Jubileusz obchodzony jest wspólnie ze szkołą filmową w Łodzi i Teatrem Maska z Rzeszowa, patronuje burmistrz Tadeusz Ferenc. W tym roku jest więcej jubileuszy, skończyłam 65 lat i obchodzę dziesięciolecie z moim znów o 17 lat młodszym partnerem.

Przez całe życie robiłam tylko to, co kocham. Pracowałam na całym świecie i zawsze w zawodzie, z tego się utrzymywałam. Kiedy teatr Grotowskiego przestał istnieć, koledzy nie wierzyli, że mi się uda. Pamiętam, jak Ludwik Flaszen powiedział, że gdzie jak gdzie, ale w Niemczech to się nie utrzymam, że na Niemcy jestem za słaba.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji