Ani życie, ani śmierć
"Requiem dla gospodyni" Wiesława Myśliwskiego budzi niepokój już w lekturze. Groteskowość większości postaci wydaje się dysonansem wobec powagi sytuacji wyjściowej, a raczej należałoby powiedzieć - ostatecznej. Oto umarła Gospodyni. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem przy jej zwłokach powinni zgromadzić się bliscy na czuwanie. Majestat śmierci zawsze był oprawiony w stosowne gesty. W kulturze chłopskiej należały one do rytuału przestrzeganego jak poranna modlitwa, żegnanie chleba znakiem krzyża czy dzielenie się opłatkiem.
Niestety, wszystko się zmieniło. Dziś poza mężem i starym Bolesiem, miejscowym głupkiem, co krowy pasie, nikt już nie chce uszanować śmierci czuwaniem. Sąsiedzi, dowiedziawszy się, że uroczystość - na życzenie zmarłej - ma się odbyć bez wódki, nie przyszli. Starsza córka, Dominika, wiedziona trochę poczuciem winy, trochę poczuciem obowiązku, przyjechała na pogrzeb matki z Ameryki, ale siedzieć przy zwłokach nie ma zamiaru. Nauczyła się, że śmierć może być cywilizowana, to znaczy higieniczna, estetyczna i niezbyt absorbująca. Poza tym towarzyszący jej amerykański mężczyzna nie byłby w stanie pojąć tak archaicznych obyczajów. Dla niego chwila bez telewizora to bezmiar nudy dotkliwszej niż prawdziwa śmierć. Młodsza Weronka także niezbyt wiele uwagi poświęca zmarłej matce. Zajęta intensywnymi zalotami narzeczonego oraz podziwem dla młodzieńców zatrudnionych do śpiewania przy trumnie, chętniej zatańczy, niż skupi się przez chwilę.
Na stypie zamiast bliskich pojawią się ludzie przypadkowi: turyści z pobliskich namiotów, emeryt z przystanku, któremu uciekł ostatni autobus, młody biolog obserwujący życie nietoperzy w ruinach starego zamku oraz podróżujący mercedesem Businessman i Smarkula. Zwołane przez Bolesia towarzystwo zostało sportretowane rzeczywiście karykaturalnie. Ale spod tej karykatury raz za razem wyziera łatwa publicystyka i dość oczywiste obserwacje współczesności.
Karykatura ta budzi zdziwienie w ręku pisarza bardzo poważnego, poświęcającego swój talent rozważaniom zagadnień fundamentalnych, a nie publicystyce czy satyrze obyczajowej. Pamiętając jego wspaniałe powieści, od "Nagiego sadu" przez "Pałac" po "Kamień na kamieniu" i ostatni "Widnokrąg", aż trudno uwierzyć, że "Requiem" napisał ten sam autor. To przecież dzięki Myśliwskiemu otrzymaliśmy niespotykany w naszej literaturze obraz chłopskiego losu. Udokumentowany w każdym szczególe obyczajowym, niemal etnograficznym, i psychologicznym. Dzięki wyrafinowanym sposobom narracji przemieniający się w metaforę losu uniwersalnego. Niezależnego od historii czy polityki, poddanego organicznie rytmowi natury, ogarniającego pełną skalę przeżyć egzystencjalnych. Słowem - losu ludzi niepodległych i bogatych. Bogatych rodzajem wyobraźni oraz niepowtarzalnych doznań, dających poczucie pełni życia, jakiego wielu inteligentów mogłoby pozazdrościć.
Los ów wykreowany został przy tym - zarówno na poziomie metafizyki, jak i codzienności - słowem pięknym i znaczącym w wielki poetycki mit, którego prawa niezmiennie wyznaczają dukt tradycyjnych wartości. "W tym losie - jak mówi sam autor - zawarta jest synteza wielopokoleniowego doświadczenia klasy chłopskiej, w której skumulowała się uniwersalna mądrość życia. Zawarty jest w nim cały system wartości społecznych, egzystencjalnych, filozoficznych, wartości, które sprawdzone przez pokolenia, wyrastając ponad historyczność, stały się wartościami na dziś i jutro, a więc ogólnoludzkimi. Poza tym kultura ta jest obrazem wielkiej wyobraźni, i to wyobraźni najbardziej twórczej, która nie była naddatkiem ludzkiego życia, ale możliwością zachowania swojej godności i wolności, a więc systemem obronnym człowieczeństwa." (Polityka 14/1974)
W "Requiem dla gospodyni" ten cały system wartości już nie istnieje. W szczątkowej zaledwie formie kołacze się jeszcze po głowie Gospodarza, a zwłaszcza Bolesia, który - jak każe tradycja Bożych głupców - pozostaje sui generis filozofem. A może nawet więcej niż kimś, kto komentuje świat. Stary Boleś nie tylko łączy ten nadprzyrodzony z rzeczywistym, on jeden nadal rozmawia z Gospodynią, która pojawia się na scenie trzykrotnie w różnych momentach swego życia. Poruszając się swobodnie w czasie i przestrzeni Boleś potrafi uruchomić lub zgasić telewizor, wywołać na nim dowolne obrazy, poniekąd więc staje się również kreatorem rzeczywistości. Wprawdzie ta, powołana do istnienia na ekranie, pozostaje tylko erzacem prawdziwego życia, ale przecież mit bywa silniejszy niż rzeczywistość. W tym potęga literatury i wszelkiej kreacji.
Konstrukcja sztuki łączącej różne wymiary rzeczywistości dowodzi, że nie chodzi w niej ani o realistyczny, ani o satyryczny obraz współczesnej Polski, choć w pewnym sensie o to także. Znacznie ważniejszy od portretu ludzi o zdezintegrowanej osobowości, ukształtowanej przez telewizyjną sieczkę kultury masowej, gdzie wszystko może się zdarzyć, bo jest równie nieprawdziwe, pozostaje wizerunek tych, którzy odchodzą.
Wraz z pokoleniem Gospodarzy znika świat fundamentalnych wartości, tradycja gwarantująca ciągłość chłopskiej kultury, o czym przypomina tylko Boleś (alter ego pisarza?). Nikt już jej nie dziedziczy. Zmarła matka nie zdołała tej tradycji przekazać córkom, one nawet nie bardzo wiedzą, o co chodzi. Zresztą skąd miałyby wiedzieć, skoro wychowały się jak miliony ich rówieśnic "na telewizorze". Jedynym na odwiecznie biednej wsi "oknie na świat", kształtującym potrzeby duszy i ducha postępu, czyli życiowe aspiracje. Czasem mimo wszystko zrealizowane. Przykładem córka mieszkająca w Ameryce. Wprawdzie bardzo tęskni za rodziną, zwłaszcza że swojej nie założyła, a związek z prymitywnym portierem wielkiego wieżowca nie wskazuje, by się to miało udać. Ale przecież nie chodzi jej o kultywowanie chłopskiej tradycji, w światowej metropolii zakrawałoby to na absurdalny żart tylko. Wrócić do rodzinnego domu też już nie potrafi. Niemniej świadomość wykorzenienia, poczucie człowieka znikąd nie przestanie dręczyć jej serca i umysłu.
Młodsza, panna wyjątkowo wulgarna, marzy tylko o tym, by uciec z domu. Do miasta? do Ameryki? - obojętne, byle tylko dalej od gospodarskich obowiązków i prymitywnego faceta. Jej idolami są chłopcy, co grają disco polo i biorą narkotyki, a nie ten, który obiecał się żenić i już pomaga ojcu na roli. Sama chwilę zapomnienia znajduje w białym proszku, trudno więc mówić, by jej więzy rodzinne były nadzwyczaj silne. Pewnie inne być nie mogły, skoro matka wyszła nie za ukochanego mężczyznę, lecz za tego, któremu przyrzekli ją rodzice.
Wbrew więc temu, co piszą niektórzy, groteskowi są nie tylko przypadkowi goście zasiadający do stypy. Wiesław Myśliwski nie oszczędza nikogo. O ile jeszcze w "Drzewie", budując metaforę natury zagrożonej przez cywilizację (Marcin Duda siedzący na drzewie uniemożliwia jego wycięcie i zbudowanie nowoczesnej drogi), bronił świata chłopskich wartości, w "Requiem" doskonale wie, że już nie ma czego bronić. Nie ma już żadnej Arkadii. Świat harmonii człowieka z naturą, człowieka żyjącego wedle starych praw dekalogu pozostał tylko mitem wskrzeszanym na potrzeby literatury.
Od kiedy cały świat stał się jedną globalną wioską, wszystko się rozmyło i wygląda inaczej. Prawdziwa kultura chłopska, jeśli jeszcze gdzieś istnieje, to jako relikt czasów minionych, jako żywy skansen, jak nie przymierzając plemiona dzikusów w Afryce. Chłopa zastąpił rolnik, czyli producent żywności posługujący się nowoczesnymi metodami produkcji z użyciem narzędzi przemysłowych. W tę stronę zmierza rozwój cywilizacji, która nie po raz pierwszy staje w konflikcie z kulturą i naturą.
We wsi zelektryfikowanej, a nawet już skomputeryzowanej, ważniejszy od Pana Boga i księdza stał się już dawno telewizor, szczególnie dla młodszego pokolenia. To medium kształtuje wyobrażenia, potrzeby, obyczaje o wiele silniej niż rodzinne związki, kulturowe tradycje czy język. Zwłaszcza na wsi, gdzie praktycznie nie istnieje alternatywa. W mieście o wiele łatwiej bez tego się obyć; język mediów zastępuje akt poznania. Kiedyś chłop oswajał świat za pomocą języka, który musiał sobie stworzyć. Tworzył więc swój świat zgodnie z Wittgensteinowską zasadą - granice mojego języka są granicami mojego świata. Dziś dostaje z bladego ekranu przetrawioną, gładką papkę, język gotowy. Dlatego świat w telewizji wydaje się ładniejszy, bardziej kolorowy i ciekawszy niż ten siermiężny, stawiający rzeczywisty opór. A przecież jeśli się byle jak, niechlujnie mówi, to się równie nieporządnie myśli, a tym samym żyje. Człowiek, który nie przykłada wagi do tego, co i jak mówi, nie może osiągnąć pełnej ludzkiej mądrości. Tylko z namysłu nad sobą i naturą świata może zrodzić się poczucie dramatyczności, świadomość tragizmu istnienia. Język jest najlepszym narzędziem zagospodarowania własnej przestrzeni psychicznej - zdaje się mówić pisarz, dla którego język jest tworzywem zasadniczym.
Dla teatru, jaki uprawia Kazimierz Dejmek, słowo pisarza jest również tworzywem podstawowym. Dlatego wybór tej sztuki Wiesława Myśliwskiego wydaje się oczywisty, zwłaszcza po prapremierze "Drzewa", przygotowanej, z sukcesem, lata temu przez tego reżysera w Teatrze Polskim. Wówczas z ogromnego, liczącego blisko 250 stron maszynopisu reżyser wyciął materiał na przedstawienie. Teraz również - choć na mniejszą skalę - dokonał skrótów. W całości skreślił postacie Businessmana i Smarkuli, być może mieszanie do spraw wsi kapitalizmu w nowobogackim wydaniu wydało się reżyserowi niezbyt potrzebne. Inne ingerencje w tekst dotyczą jego drastyczności, tak jakby Dejmek zawahał się, czy pokazywać całą zapisaną przez autora brutalność życia i obyczajów.
Wie przecież doskonale, że na scenie wszystko staje się bardziej dosłowne, tym samym bardziej jednoznacznie dotkliwe. Pozostaje kwestia wyboru estetyki, niestety, rozwiązana niezbyt szczęśliwie. Niepokój rodzący się w trakcie lektury, spowodowany sposobem połączenia realizmu, metafizyki i groteski, w czasie przedstawienia przeradza się w rozdrażnienie. Poza Gospodarzem Janusza Zakrzeńskiego każda postać wydaje się narysowana przez aktorów nazbyt karykaturalnie. Sceniczna Weronka natomiast pozostaje o wiele mniej ordynarna niż w tekście, co nie znaczy, że stała się osobą subtelną. Ewa Konstancja Bułhak mimo stonowanych drastyczności roli (autor chciał, by naga szukała stanika, scenograf ubrał ją w seksowną koszulkę) pozostaje nazbyt ekspresyjna, zbyt ostro i dosłownie rysuje swoją bohaterkę. Podobnie wygląda sprawa z turystami, narzeczonymi obu córek czy muzykami - aktorzy nie dali im szansy, postacie obśmiane zostały absolutnie. Ale nie to boli w tym przedstawieniu najbardziej.
Najważniejszą w tej sztuce postacią wydaje się Boleś, choć najtrudniej go dookreślić i zagrać. Łukasz Lewandowski wymyślił sobie postać kalekiego, wiejskiego pastuszka, który z uroczą prostotą wciela ludową mądrość i tzw. zdrowy rozsądek. Czytelnym wzorem wydaje się tu aktorstwo Tadeusza Fijewskiego. A przecież bohater Lewandowskiego na pewno mógłby rozszerzyć swoją osobowość o ważne rejony, tak jak jest w tekście. Niestety telewizor, w którym Boleś wywołuje przeróżne obrazy swej wyobraźni, doznań, przeczuć, stoi tyłem do widzów. Aktor został pozbawiony bardzo ważnych atrybutów swojego bohatera - jego zdolności kreacyjnych. Szkoda, bo bez ujęcia tej głównej postaci we właściwym wymiarze realistyczno-metafizyczno-filozoficznym cała sztuka ześlizguje się w płaską karykaturę. A jest bolesnym i gorzkim requiem dla świata kultury, w którym spełniał się w sposób niepowtarzalny chłopski los. Los nasz powszedni.