Requiem dla śmierci
Prawie 30 lat temu, w całkiem sporym mieście, po śmierci dziadka, w domu, w którym ciało w otwartej trumnie wystawione było aż do dnia pogrzebu, czuwałem przy zmarłym. Pamiętam monotonne takty różańca, odmawianego przez zgromadzone wokół trumny ciotki. Koniec tysiąclecia przyniósł ze sobą gwałtowną odmianę obyczajowości we wszystkim, co dotyczy śmierci. To jeden z głównych tematów nowej sztuki Wiesława Myśliwskiego "Requiem dla gospodyni".
ŻYCIE TOCZY SIĘ DALEJ
Z jednej strony umieramy coraz bardziej higienicznie, z drugiej w sposób coraz mniej istotny. "Umiera się jakby się za stodołę poszło" - mówi Weronika, wulgarna młodsza córka zmarłej gospodyni. Nienawidzi wsi, w której mieszka i mężczyzny swojego życia, wygolonego dresiarza. Słyszała o new age w, który stał się kolejnym farfoclem w sieczce wypełniającej szczelnie jej głowę. Weronika lekceważy śmierć matki, tańczy na stole w domu żałoby, ale ma pretensje o to, że śmierć pozbawiono znaczenia. Nie wie tylko, do kogo je zaadresować.
Druga córka, Dominika przyjechała na pogrzeb matki z Ameryki razem z amerykańskim mężczyzną swojego życia. Chyba tylko długie włosy i deklarowana zamożność odróżniają go od lokalnego dresiarza. Dominika nie chce brać udziału w czuwaniu przy zmarłej (czuwanie i jego wielkie fiasko są osią akcji całego dramatu), bo przekonały ją amerykańskie obyczaje pogrzebowe, gdzie śmierć jest czynnością wstydliwą, pokątną i nachalnie oswajaną przy pomocy malowania zwłok. Mieszkańcy wsi na czuwanie nie przychodzą, gdy dowiadują się, że gospodarz nie daje wódki. Owszem, można najeść się do syta, ale do picia jest tylko cytrynada. Cytrynada jest tym, co łączy stare i nowe, zgrzytliwym przejściem od peerelowskiej swojskości do wolnorynkowej landrynki, która wdziera się do chałupy gospodarza poprzez ekran telewizora.
W przedstawieniu, wyreżyserowanym przez Kazimierza Dejmka na małej scenie Teatru Narodowego, pojawiły się elementy drewnianej chłopskiej chałupy z wielkim chlebowym piecem i nieodłącznym zapieckiem. Na stole bochen chleba na jedlinowej gałęzi - jedlina na podłodze jak ślady śmierci, która przeszła przez dom. Z głównej izby wyjście do tej, w której leży ciało zmarłej gospodyni. Z niewidocznego wnętrza promienieje zielona poświata. Na ogół taka śmiertelna cela w teatrze determinuje działania wszystkich postaci i określa sceniczną sytuację. W tym przedstawieniu jest miejscem, które można nieomal doskonale ignorować. Życie przecież toczy się dalej. A śmierć? Nie przesadzajmy, nie ma powodu zmieniać wszystkiego, ani na chwilę, tylko dlatego, że ktoś umarł. Nawet zatrudnieni przez Gospodarza (Janusz Zakrzeński) śpiewacy nie potrafią zachować się tak, jak wymaga tego majestat śmierci (majestat? co znaczy to obce słowo?). Najpierw niewidoczni, zawodzą ponurą pieśń. Kiedy zjawią się na scenie, okazują się sfilcowanymi lowelasami z prowincjonalnego dancingu. Domagają się alkoholu (dostają cytrynadę) i bezwstydnie rozważają możliwość uwiedzenia córek gospodarza. W narysowaną grubą kreską groteskę sztuka i spektakl osuwają się w momencie pojawienia się w chałupie turystów z miasta. Mają wziąć udział w czuwaniu. Możliwość uczestniczenia w "egzotycznym" rytuale jest bardzo ekscytująca. Jedna z turystek okazuje się być nawet antropologiem (Monika Niemczyk), snującym domorosłe, nic nie warte teorie. Turyści wprowadzają akcentowany wcześniej wątek telewizji, której oglądanie stało się główną treścią życia. Stary sybirak, zgarnięty na czuwanie z przystanku pekaesu, tworzy nawet nową tezę ewolucyjną, w myśl której "człowiek pochodzi od telewizji".
KUPA ŚMIECHU
Zamiast czuwania i żałoby, kupa śmiechu. Tylko dwie postacie wyłamują się z nowomodnego trybu traktowania śmierci. Pierwsza to owdowiały Gospodarz, uosabiający nikomu już niepotrzebne dawne mocne zasady. Druga to Boleś (Łukasz Lewandowski) - nieodłączny pomocnik zmarłej Gospodyni i Gospodarza.
Boleś jest zresztą jedyną osobą, która nie utraciła więzi ze światem zmarłych. Lekko upośledzony fizycznie (tak przynajmniej gra go Lewandowski, który opracował cały system chodzenia Bolesia na ugiętych w kolanach nogach, wymyślił jego sylwetkę), święcie dobry i naiwny, cały czas obcuje ze zmarłą. To jemu zdarzają się spotkania z jej duchem (Dorota Landowska). Boleś traktuje podejrzaną ontologię ducha do tego stopnia normalnie, że duch zaczyna gubić się w swojej sytuacji, nie tylko ontologicznej. Ale Boleś zginie pod koniec "Requiem". Zupełnie bez sensu potrąci go jakiś samochód. Nikt nie zainteresuje się jego stanem, jakby Boleś skazany był na śmierć, jakby potrzebna była nam patetyczna, niemal operowa scena jego śmierci. Czy śmierć Bolesia ma przywrócić godność umieraniu, oddać co należne śmierci odsądzonej od majestatu i powagi?
Dziwna ta sztuka. Dla tych, którzy lubią filologiczne zabawy interpretacyjne - istny raj. Na temat związków "Requiem dla gospodyni" z "Weselem", "Ślubem", "Zabawą", a może nawet "Dziadami" można by napisać sporą dysertację. Osobną: o nieobecności w tej sztuce księdza. Wykluczenie osoby duchownej z kręgu osób otaczających zmarłą, zaangażowanych w jej ostatnią wędrówkę, jest z pewnością ostentacją. Ksiądz byłby jednak konkurencją dla Bolesia, pasterza z dzwoneczkiem u torby, który w tym świecie nabiera rangi odkupiciela.
A jednak, przy wszystkich swoich zaletach, sztuka Myśliwskiego drażni łatwością użytych środków, czasem wręcz banalnością natarczywych stwierdzeń na temat naszej cywilizacji. Drażni schematycznością językowej konstrukcji charakterów postaci. Razi brakiem tajemnicy, której nie da się odkryć nawet w najbardziej uczonych egzegezach. Chyba że tajemnicą ma być brak tajemnicy związanej ze śmiercią, śmierć samej śmierci.
Kazimierz Dejmek okazał się w wypadku "Requiem" reżyserem bardzo skromnym i powściągliwym. Poprowadził przedstawienie jak szopkę, decydując się na rysowanie postaci spieszną kreską, płasko, bez psychologicznej komplikacji. Jedynie Gospodarz i Boleś otrzymali prawo do trójwymiarowości. Ta jednowymiarowość postaci "Requiem" jest czasem zupełnie nie do wytrzymania. Ułatwia też wdzieranie się do "Requiem" publicystycznego żywiołu.
Największą niespodzianką jest Boleś Łukasza Lewandowskiego. Ten bardzo często obsadzany w Narodowym młody aktor na ogół niezbyt dobrze radził sobie z zadaniami. Boleś jest jego pierwszą wielką rolą, w której osiągnął rzecz rzadką i trudną: budzi wzruszenie, zaczyna grać na emocjach widzów, a nie tylko na ich potrzebie kulturalnego spędzania czasu.