Artykuły

Sławomir Mrożek: Ta sztuka to resztki

- Śledzę każdą sytuację - i w Polsce, i na świecie. Śledzę pilnie. Przyjeżdżam do Polski, bo to jest jedyny kraj, który mnie naprawdę interesuje. To jest moja ojczyzna. Cały czas piszę... pisałem, piszę po polsku - mówi SŁAWOMIR MROŻEK.

Pierwszą od 13 lat sztukę Mrożka wyreżyserował w Teatrze Polskim w Warszawie Jarosław Gajewski. Premiera "Karnawału, czyli pierwszej żony Adama" odbyła się wczoraj.

Tytułowa "pierwsza żona Adama" to znana z tradycji talmudycznej Lilith. Musiała ustąpić stworzonej z żebra Ewie, bo była zbyt niezależna, a także wyzwolona seksualnie. Seks stoi w centrum "Karnawału". Czego tu nie znajdziemy - Stary Goethe z młodą kochanką Margheritą, nawiązania do Szekspirowskiego "Snu nocy letniej", wreszcie - poufne rozmowy o sposobach na impotencję.

***

Małgorzata I. Niemczyńska: "Każdemu neurotykowi, który stale trapi się swoim nędznym losem, polecam napisanie sztuki i wystawienie jej w teatrze" - to pana słowa.

Sławomir Mrożek: Naprawdę? Nie pamiętam. To było w "Dzienniku" czy w "Baltazarze"?

W "Baltazarze", gdy mowa o sukcesie "Policji".

- Napisałem, to napisałem. Widocznie wydawało mi się to dowcipne. Bez znaczenia. Im dłużej się żyje, tym oczekiwanie na premiery jest mniej intensywne. Kiedyś to była sprawa życia i śmierci. A teraz? Coś jest, a potem nie ma. Sama pani rozumie.

Spokojniej?

- Można powiedzieć, że tak.

Nikt się nie spodziewał, że napisze pan jeszcze sztukę.

- Ja też się nie spodziewałem. Postanowiłem... Nie, tak mnie postanowiło, że wracam do zawodu. Najpierw był skecz, żeby się wypróbować. "Mołotow" jest takim skeczem, był już w Polskim Radiu. Tak się rozpędziłem, że postanowiłem potem napisać sztukę. Akurat poczułem się lepiej po operacji, miałem przypływ energii. Przypomniało mi się, jak ze znajomymi pojechaliśmy na wycieczkę do Jukatanu. Byliśmy w barze, gdzie usłyszałem piosenkę czy pieśń - jak to jest po polsku? - o Lilith. Potem o tym zapomniałem. Przyszło, gdy się zastanawiałem, jaką by tu sztukę napisać. I to jest wszystko.

Początkowo "Lilith" to miał być tytuł sztuki?

- Tak, ale tytuł to najprostsza sprawa. Lilith jest w tej sztuce najważniejsza, choć przewija się tam jeszcze z dziesięć postaci. Nie pamiętam. Napisałem tę sztukę już ze dwa lata temu. Dwa lata minęło.

Pisze pan od tego czasu?

- Nie, nie, absolutnie nie. Mam kłopoty ze wzrokiem. Należy czytać, żeby pisać.

Jak powstawał "Karnawał"? Praca nad "Baltazarem", pisanym również po afazji, była bardzo żmudna...

- Kiedy temat przyszedł mi do głowy, zacząłem myśleć, jak by to zrobić, którędy to zrobić. To sprawa wewnętrzna, sam już nie pamiętam, o co to chodziło. W mojej głowie wiele się dzieje. Zaznaczyłem w tekście, gdzieś tam to jest, że pisałem w stylu Offenbacha. Przepisać to wszystko na poważnie - to by było nie do zniesienia.

Powiedział pan, że musiał dojrzeć do tematu seksu - teraz wszyscy to powtarzają.

- Powiedziałem to żartem. Jeden z moich recenzentów - dziś już świętej pamięci - ogłosił kiedyś, że ja w ogóle się do tego nie nadaję. Mniejsza z tym. Napisałem parę sztuk wyłącznie o kobietach. To jest taka opinia, która przylgnęła do mnie, że na kobietach się nie znam. Proszę bardzo.

Bardzo dużo o kobietach pisze pan również w "Dzienniku". Bywa, że ostro.

- Nie, nie ostro, ale bardzo ograniczenie. To poważny temat. Jeżeli kobiety mają swoje zdanie na temat mężczyzn, ja mogłem też przecież pisać o kobietach. Są bardzo ważne w moim życiu. Jeżeli ktoś myśli, że pisałem ostro, to chyba nie przeczytał uważnie.

Jak pan pamięta swoją matkę?

- Bardzo dobrze. Matka moja była piękną kobietą, tym bardziej ją pamiętam. I pamiętam, że bardzo dobre stosunki były z moją matką. To musiało zaważyć.

Miał pan też siostrę. Niewiele o niej wiemy.

- Moja siostra umarła w 19... Nie, chyba nie chciałbym mówić o mojej siostrze, dobrze? Może o czymś innym.

Jest też w "Karnawale" temat potomstwa. Dlaczego pan się nigdy nie zdecydował na dzieci?

- Bo to bardzo nieładnie decydować o czymś za dzieci. Mówię o sobie. Ja osobiście uważam, że dziecko nie ma przyszłości. Choć pozornie każdy ma przyszłość - jak dorośnie, coś tam będzie robić. Ale ten świat taki, jakim się on staje, nie ma przyszłości. I ja to kończę. To nie jest dobre miejsce, żeby mieć tu dzieci.

To dlatego, że jako dziecko przeżył pan wojnę? W odróżnieniu od innych pisarzy nie pisał pan po wojnie o wojnie. Dopiero w latach 80. powstał dramat "Pieszo".

- Nigdy o tym nie myślałem. Po co o tym myśleć? Była wojna, pięć lat minęło. Dla Polski pięć lat. Brałem w niej udział jako dziecko. Było to bardzo paskudne, naprawdę bardzo paskudne.

W tekście "Dzieci wojny" pisał pan, że zawsze wydawało się panu za wcześnie, by o tym opowiedzieć, a wkrótce może być już za późno...

- To są takie progi: za późno i za wcześnie. Ważne jest, kiedy człowiek pisze i kiedy przestaje pisać, data urodzenia i data śmierci są ważne. Dla mnie teraz jest za późno. Już o tym nie opowiem. Komu to przypominać? Po co? Teraz jest teraz. W dalszym ciągu. Nie mam już chęci żadnych. Proszę pomyśleć, przecież ja wykonałem tę Niceę z powodów emerytalnych. Tam jest bardzo przyjemnie. Napisałem tę sztukę, przenieśliśmy się z jednego mieszkania do drugiego, dokładnie wtedy zaczęły mi się psuć oczy. Trudno wymagać ode mnie emocji, jestem bardzo zmęczony. Emocje przychodzą na końcu, na początku jest tylko zmęczenie.

A śledzi pan jeszcze sytuację w Polsce?

- O tak, śledzę, ile mogę. Każdą sytuację - i w Polsce, i na świecie. Śledzę pilnie. Przyjeżdżam do Polski, bo to jest jedyny kraj, który mnie naprawdę interesuje. To jest moja ojczyzna. Cały czas piszę... pisałem, piszę po polsku.

I nic pana nie prowokuje do zabrania głosu?

- Na szczęście nie, ostatni moment to był stan wojenny. Zdecydowałem się, bo to było tak paskudne, ten Jaruzelski. Poświęciłem temu sporo uwagi. Ale Jaruzelski był, przeminął.

Gdy przyjeżdża pan teraz do Polski - co pan myśli?

- Myślę, że jest znacznie lepiej, niż było za komunizmu.

Nie widzi pan zagrożeń w kapitalizmie?

- Widzę i martwi mnie to, ale to już nie będzie mój kłopot.

Już kilkakrotnie żegnał się pan z czytelnikami. Nawet wydając zbiór felietonów "Uwagi osobiste", pisał pan, że być może nic więcej nie będzie.

- Napisałem "być może", potem jeszcze jedna sztuka się przyplątała, ale ta sztuka to resztki.

Cały czas jednak ukazują się pana kolejne książki: zbiory listów, sztuki odnalezione, ostatnio trzeci tom "Dziennika"...

- I już wystarczy. Bardzo długo trwało, zanim zdecydowałem się powiedzieć o "Dzienniku", ale kiedy się już zdecydowałem, to było oficjalne i ostateczne. Teraz już jest całość. Nie żałuję. Takie naprawdę intymne sprawy to ja zatrzymywałem dla siebie. Ale też uważam, że naprawdę już dosyć. Trzy tomy - to jest zgrabna liczba, a potem już koniec. Jak długo można?

Licząc pierwsze zeszyty, które pan spalił, pisał pan "Dziennik" przeszło 30 lat. I nagle w 1989 roku koniec?

- Dalej już nie ma żadnych zapisków. Potem był Meksyk, powrót do Polski, wyjazd z Polski. Dużo się działo. Zdecydowałem z powodów kompozycyjnych zamknąć tę sprawę. Każdego dnia, a jak nie każdego, to każdego drugiego dnia zapisywałem coś. To wszystko było świeże, z głowy, natychmiast. I tak się stworzyło tych 30 zeszytów czy też 26. Na tym polega oryginalność tego "Dziennika". Zwykle pisarz siedzi, myśli, potem pisze, potem przerabia. Tutaj tego nie było. To jest wszystko od początku do końca od ręki.

To już wszystko, co ma pan w archiwach?

- Tak.

A rysunki? Właśnie przekazał pan wydawnictwu ich grubą teczkę.

- Rysunki robiłem prawie od dziecka. Miałem 20 lat, gdy zacząłem je publikować. Nie przywiązywałem wagi do rysunków. Potem się okazało, że to jednak jest... że rysunki też są ważne. Wykonywałem je gdzieś po drodze, nagle się okazało, że jest tego ileś tam tysięcy.

Ale to dzięki rysunkowi zobaczył pan po raz pierwszy swoje nazwisko w druku?

- Tak, pamiętam ten rysunek. To był rysunek i jednocześnie tekst. Ale to już jest stara historia.

***

Sławomir Mrożek weźmie w sobotę udział w Big Book Festivalu. Na antresoli Hali Głównej Dworca Centralnego odbędzie się wielkie czytanie jego utworów. Wydarzenie pod hasłem "Mrożek na językach" zainauguruje sam autor, potem role lektorów przejmą m.in. Bogusław Linda, Dorota Masłowska, Ryszard Kalisz, Magdalena Cielecka i Piotr Adamczyk.

Gośćmi pierwszej edycji festiwalu (22-23 czerwca) będą też m.in. Elif Safak, Peter Kerr, Asa Larsson i Kirsten van den Hul. Zaplanowano wydarzenia w kilkunastu miejscach Warszawie i... w przestrzeni wirtualnej. Szczegóły na www.bigbookfestival.pl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji