Artykuły

Teatr dla jednego atlety

Dzisiejsza sytuacja Krzysztofa Mąjchrzaka przypomina sytuację Tadeusza Łomnickiego, którego bali się i reżyserzy, i aktorzy. Występował w monodramach i małoobsadowych sztukach, gdzie sam wyznaczał zasady.

Tłumy walą na adaptację "Niebezpiecznych związków" w warszawskim Teatrze Nowym, gdzie Krzysztof Majchrzak gra główną rolę wicehrabiego Valmonta. Czy teatr przestał się bać enfant terrible polskiego kina?

Widownia Teatru Nowego jest pełna, a przed kasą wciąż stoi kolejka chętnych, choć za bilet trzeba zapłacić 40 złotych. Co przyciągnęło takie tłumy do sali odwiedzanej na co dzień przez szkolne wycieczki? Chyba nie tytuł przedstawienia - "Niebezpieczne związki" na motywach powieści Choderlosa de Laclos. Po filmie z Johnem Malkovichem to żadna atrakcja. Niewiele mówi także nazwisko reżyserki Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej. Dla kogo więc przyszli ludzie?

Zagadka wyjaśnia się w pierwszych minutach przedstawienia. Na scenie staje mężczyzna o sylwetce atlety. Ma na sobie zasznurowany gorset, w ręku trzyma laskę. Przez chwiię stoi nieruchomo, a następnie końcem laski podrywa perukę ze stołu, chwyta ją w locie drugą ręką i zakłada na ogoloną głowę. I wychodzi sprężystym krokiem w kulisy. Kilkaset par oczu podąża za znikającą postacią.

Aktor myślący

Sprężysty krok, sylwetkę sportowca, silne, ale precyzyjne gesty publiczność zna z filmów Filipa Bajona, Witolda Leszczyńskiego i Jana Jakuba Kolskiego. Może się za nimi kryć tylko jeden aktor - Krzysztof Majchrzak. Jednak niewielu kinomanów zdaje sobie sprawę, że Majchrzak, zaliczany do najbardziej oryginalnych aktorów polskiego kina, jest z krwi i kości człowiekiem teatru. I to od 30 lat! Debiutował w 1974 roku rolą Staszka w "Weselu" Adama Hanuszkiewicza. Był aktorem Narodowego, później Powszechnego, a od 1991 roku należy do zespołu Teatru Studio.

Chociaż to film zbudował jego dzisiejszy wizerunek, aktorstwo Majchrzaka ma korzenie w teatrze. Jego mistrzem był Witold Zatorski, zmarły tragicznie reżyser teatralny i profesor łódzkiej Filmówki. To od niego przejął metodę gry, zwaną kwadratem Zatorskiego: 80 proc. słuchania, 10 proc. kojarzenia, 5 proc. na odpowiedź i 5 proc. na "nie wiem co dalej".

Przez wiele lat jego twórczość teatralna pozostawała jednak w cieniu filmowej. Również dlatego, że Mąjchrzaka teatr się bał. W pracy na scenie był równie bezkompromisowy jak na planie filmowym, stawiając sobie najwyższe wymagania, oczekiwał od reżyserów intelektualnego partnerstwa. A dyskusje z aktorami, zwłaszcza z myślącymi, nie należą do obyczaju w polskim teatrze. Chociaż w latach 70. i 80. często był na scenie, to istotnych ról nie zagrał wiele. Do nielicznych należał Jimmy w "Miłości i gniewie". Miał wystąpić w słynnym "Locie nad kukułczym gniazdem" w reż. Zygmunta Hiibnera z Wojciechem Pszoniakiem, przygotował rolę w najdrobniejszych szczegółach, w końcu jednak nigdy nie wyszedł na scenę.

Zagrać czapkę lub kamień

Szansę dał mu Jerzy Grzegorzewski. W 1989 roku Majchrzak przejął po Piotrze Fronczewskim rolę Mackie Majchra (nomen omen) w głośnej inscenizacji "Opery za trzy grosze" w Teatrze Studio. Zagrał w autorskich spektaklach Grzegorzewskiego: "Dziesięciu portretach z Czajką w tle", "Miasto liczy psie nosy" i "La Boheme". W tym ostatnim przedstawieniu opartym na motywach z Wyspiańskiego był Dziennikarzem z "Wesela", a zarazem pianistą: w jednej ze scen grał dziką improwizację.

Chociaż bardzo wysoko cenił współpracę z Grzegorzewskim, a w Teatrze Studio znalazł enklawę czystej sztuki, żadna z jego ówczesnych ról nie mogła konkurować z tym. co robił w kinie, choćby w "Cudownym miejscu" czy "Historii kina w Popielawach" Kolskiego, gdzie grał postaci zakorzenione w rzeczywistości. Grzegorzewski dawał aktorowi pełną wolność, która łatwo zmieniała się w dowolność. "Mogę u Grzegorzewskiego zagrać wszystko - czapkę, kamień. Słucham go jak pani matki" - wyznał w jednym z wywiadów.

Chyba jednak granie czapek nie było jego powołaniem. Na swój teatr i swoją literaturę trafił dopiero pod koniec lat 90. Wtedy z młodą reżyserką Agnieszką Lipiec-Wróblewską zrealizował w Studiu sztukę młodego Irlandczyka Conora McPhersona "Tama". To opowieść o spotkaniu kilku bywalców pubu, którzy przy piwie opowiadają sobie zwyczajne historie, a zarazem tkana po czechowowsku historia o ludzkich emocjach. Dramat o twardzielach z gołębim sercem świetnie odpowiadał temperamentowi Mąjchrzaka, a przedstawienie stało się wielkim sukcesem.

Łamanie twardziela

Dopiero jednak następna sztuka McPhersona - "Dublińska kolęda" zrealizowana w 2000 roku w Studiu - pokazała, czego potrafi dokonać aktor w zderzeniu z żywą sztuką teatru. Majchrzak zagrał rolę przedsiębiorcy pogrzebowego, alkoholika. W wieczór wigilijny odwiedza go dawno niewidziana córka z wiadomością o śmiertelnej chorobie jego żony, z którą rozstał się przed 25 laty. Mężczyzna, który uciekł w alkohol przed odpowiedzialnością za siebie i bliskich, musi w ciągu jednego wieczoru wytrzeźwieć i skonfrontować się z własną przeszłością.

W tej roli Majchrzak przełamał wizerunek twardego faceta, po którym ludzkie tragedie spływają jak woda. Zagrał człowieka, którego podcięło życie, i to dosłownie. W jednej ze scen padał na ziemię jak po ataku serca. W innej płakał bezgłośnie. Już wcześniej w kinie grał mężczyzn, którzy pod szorstkim zachowaniem ukrywali wrażliwość. Taki był Kaziuk z "Konopielki" i zapaśnik Góralewicz z "Arii dla atlety". Ale w "Dublińskiej kolędzie" odkrył się do końca, nie tylko jako aktor, ale też jako człowiek.

Zwierzę w klatce teatru

Jaka jest różnica między Majchrzakiem filmowym a teatralnym? Chyba taka jak między dzikim zwierzęciem zobaczonym w telewizji i na żywo. Zwłaszcza jeśli ktoś nieopatrznie wszedł do klatki. Na scenie jest wulkanem energii, czasem ma jej nawet za dużo. W jednym z przedstawień "Tamy" rozbił krzesło. W "Niebezpiecznych związkach" zarzuca sobie Sandrę Samos na ramię, jakby była snopkiem zboża, i wynosi za kulisy.

Siłę fizyczną i temperament potrafi jednak zderzyć z wrażliwością. Często wykorzystuje na scenie swój talent muzyczny, za każdym razem, kiedy siada do klawiatury, wydaje się, że pod jego silnymi dłońmi klawisze się rozsypią, ale zamiast trzasku łamanego drzewa słyszymy jazzowe synkopy.

Sumą sprzeczności, na których opiera się aktorski charakter Mąjchrzaka, jest rola wicehrabiego Valmonta, jedna z najsilniejszych w jego karierze teatralnej. W postaci XVIII-wiecznego donżuana, który dla zakładu uwodzi piętnastolatkę, skłonni bylibyśmy widzieć przystojniaka w rodzaju Pawła Deląga, który samym spojrzeniem łamie kobiece serca. Majchrzak jest przeciwieństwem stereotypu donżuana - nie wstydzi się ani wieku, ani postury, ani ostrych rysów. Ma ogoloną głowę, a jego twarde gesty trudno uznać za szarmanckie. Ale tym silniejszy jest jego wpływ na kobiety, którymi bawi się i manipuluje, tak jak atleta podrzucający płatki śniegu.

Majchrzak mógłby zagrać Molierowskiego Don Juana - bezwzględnego, silnego mężczyznę, który prowadząc grę z kobietami, prowokuje niebo. Czy jednak znajdzie się reżyser odważny na tyle, aby go zaangażować? Premierę "Niebezpiecznych związków" aktor odwołał w ostatniej chwili, bo nie był do końca zadowolony z efektów pracy. Jego dzisiejsza sytuacja przypomina sytuację Tadeusza Łomnickiego, którego bali się i reżyserzy, i aktorzy. Występował w monodramach i małoobsadowych sztukach, gdzie sam wyznaczał zasady.

Jak pokazuje przykład "Niebezpiecznych związków", warto jednak zaryzykować wejście do klatki z Majchrzakiem. Takiego aktora, który łączyłby ogień i wodę, siłę i wrażliwość, instynkt i rozum, nie było w Polsce i długo jeszcze nie będzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji