Zły wybór
Ta sztuka jest "na powodzenie". Panienka z "dobrego domu" zostaje uwiedziona, uprowadzona i umieszczona w domu publicznym, gdzie w dodatku czuje się wcale nieźle, znajdując nawet niejakie zadowolenie w wykonywaniu niecnego procederu, a w końcu człowieka, którego naprawdę pokochała. Człowiek jednak ginie, a panienka wychodzi za mąż za prawdziwego amerykańskiego gentelmana, który pragnie odkupić w ten sposób swe winy. Po kilku latach szczęśliwego pożycia pojawiają się mary przeszłości. Mąż, znający bujną przeszłość nieszczęsnej Temple Drake, podejrzewa ją ciągle o zdradę, ją samą dręczą wspomnienia, nudzi zaś nieudane małżeństwo. Wreszcie zjawia się szantażysta, brat dawnego kochanka. Temple pada mu w ramiona. I znowu jest grzech i wina; wreszcie zbrodnia Murzynki Nancy Mannigoe, która morduje dziecko Temple i zostanie za to skazana na karę śmierci. Nie wyda jednak szlachetna, swej pani, związana z nią potężnymi więzami solidarności zawodowej. Nancy była bowiem też kiedyś prostytutką, zanim została piastunką w domu Temple i jej najbliższą przyjaciółką i powiernicą.
Cóż za nagromadzenie efektów! Jest sensacja i zbrodnia, kara śmierci i nadzieja na ułaskawienie. "Zbrodnia i kara" dla ubogich, a zarazem prawie "Kobra", choć od początku wiadomo kto zabił, a nawet w trakcie sztuki dowiadujemy się o kilku innych mordach i ich sprawcach. Jest miłość i panseksualizm, przenikający wszystko, jest psychoanaliza i psychologia głębi, zboczenia seksualne i rozpusta oraz różne inne atrakcje. Jest wiele z Dostojewskiego i trochę z Przybyszewskiego, a wszystko podlane sosem purytańskiej mistyki religijnej i ponurego moralizatorstwa, przyprawione zręczną ręką francuskiego pisarza.
Faulkner był wielkim pisarzem. Camus napisał kilka świetnych książek. Ale mariaż tych dwóch twórców nie powiódł się. "Requiem" (dalszy ciąg "Azylu") jest "powieścią zdialogizowaną". To prawda. Ale z tego nie wynika, by musiała z niej powstać dobra sztuka. To co pasjonujące w lekturze nie musi wcale wytrzymywać próby sceny. Nie wszyscy widzowie lubują się w ekshibicjonizmie i nie wszystkich interesuje opowieść pani Temple Stevens (z domu Drake) o jej przeżyciach w domu publicznym i gdzie indziej. Gdzieś na drugim planie, w tle, są w tej sztuce istotne problemy: nienawiść do Murzynów, krzywda niewinnego człowieka, który pada ofiarą swej uczciwości, pragnąc ratować "dobrze urodzoną" panią, damę z towarzystwa. Ale te sprawy społeczne giną w sztuce, przytłoczone erotyką i obsesjami. Już u Tennessee Williamsa równowaga została zwichnięta w ostatnich sztukach na niekorzyść prawdziwego życia i jego obrazu. Sztuka Faulknera i Camusa idzie jeszcze dalej. Ta wiwisekcja jest męcząca i denerwująca; potraktowana naturalistycznie może stać się wręcz odrażająca, zaś wyzuta ze swej mętnej i ponurej zmysłowości zamienia się w tani melodramat, balladę podwórkową "o jednej Wiśniewskiej", co to męża z gachem zdradzała.
Sztuka jest niedobra. W tej sprawie zgadzają się prawie wszyscy. Więc po co ją było grać? Powiadają, że dla ALEKSANDRY ŚLĄSKIEJ. I to także nie jest słuszne. Śląska jest na pewno aktorką wybitną. Ale czy nie szkoda jej do takiej sztuki? Czy nie można znaleźć dla niej odpowiedniejszych ról? Tym bardziej, że reżyser każe jej w pierwszej części spektaklu uprawiać wraz z Cybulskim gimnastykę parterową, a potem pozwala jej miotać się po scenie, powiewać włosami, krzyczeć i histeryzować bez miary. To prawda: Śląska ma w tym przedstawieniu kilka kwestii powiedzianych znakomicie; tak, że poznaje się jej wielki talent i kunszt. W scenie spowiedzi Temple przykuwa uwagę widzów. Ale czy tego wystarczy, by uzasadnić wybór sztuki i sens przedstawienia? To "Requiem" nie było dla niej.
W dodatku cały spektakl jest kiepski: STANISŁAW KWASKOWSKI wygląda w roli Gubernatora, jak polski urzędnik państwowy w VII stopniu służbowym, chory na hemoroidy, a nie jak wysoki dygnitarz amerykańskiej machiny administracyjnej. ZBIGNIEW CYBULSKI - zupełnie bezbarwny, bez dykcji, mówiący tak niechlujnie i niewyraźnie swój tekst, że z trudem go można zrozumieć; wiarygodnie gra tylko sceny pijackie. MIROSŁAWA DUBRAWSKA, tak zwykle wyrazista, trzepie szybko tekst nieszczęsnej Murzynki Nancy Mannigoe, nie umiejąc ukazać skomplikowanych tajemnic jej chorej psychiki. Jedynie ROMAN WILHELMI jest prawdziwym młodym łobuzem, który ma szansę, by zostać prawdziwym gangsterem. JÓZEF KOSTECKI gra kulturalnie adwokata Gavina Stevensa, zaś MARIAN RUŁKA jest poprawnym dozorcą więziennym Tubbsem.
Wątpliwości budzi polski tytuł sztuki. W oryginale jest on dwuznaczny. Po polsku brzmi tak bogobojnie, że na widowni spostrzegłem kilku księży. Nie sądzę, by byli zbudowani utworem, mimo, że Zbigniew Cybulski pada kilka razy na kolana i wznosi ręce ku niebiosom. Może wybłaga tam lepszy los dla teatru "Ateneum", dla Śląskiej, dla siebie i dla nas. Aby nie było tam więcej takich nieporozumień.