Artykuły

Bunt wznieci słowo poety

Rekonstrukcja dni poprzedzających największy nowożytny triumf militarny Rzeczpospolitej staje się okazją do wiwisekcji narodowej schizofrenii - o spektaklu "Bitwa warszawska 1920" w reż. Moniki Strzępki w Starym Teatrze w Krakowie pisze Michał Centkowski z Nowej Siły Krytycznej.

Po jednej stronie proscenium widzimy obskurny stół, na nim - mapę, obok dwa krzesła. Po drugiej stronie leży star, brudny materac i zdezolowany fotel dentystyczny (zapewne nie jeden ząb na nim wyrwano). Nad sceną rozpościera się, niczym kurtyna, wysoka pod sufit ściana z mundurów epoki napoleońskiej. W chwilę później unosi się nagle, odsłaniając świat rozpadający się, a właściwie już upadły. Tę międzywojenną belle epoque stołecznej Adrii, "Paryża północy" zamieszkałego przez dziesiątki tysięcy nieletnich prostytutek, do życia powołał Michał Korchowiec. Instrumenty rozbite, orkiestra wygnana.

Oto zaproszeni zostajemy przez siedzącego w owym fotelu, zawodząco wyśpiewującego norwidowskie strofy Feliksa Dzierżyńskiego, w paskudny, błotnisto zimowy świat, gdzie wieczne niemal ciemności rozświetla jedynie iskrzący się mróz. W tym kraju zabetonowanym gdzieś pomiędzy Bugiem i Odrą, do którego bociany już nie wracają z wysp dalekich (bo i po co, skoro ostatnie zdobycze socjalne wieku dwudziestego właśnie odebrał nam parlament, wybrany osobistą naszą decyzją, w naszym zresztą imieniu oraz najlepszym interesie) byliśmy. W tym kraju jesteśmy.

Posłuchajmy więc przynajmniej ku serc pokrzepieniu jakiejś wykluczającej wprawdzie i zawłaszczającej, na fałszu i trupach opartej, acz wciąż jeszcze pełnej uroku opowieści o marszałku, kasztance i naszym(czy raczej: NASZYM) narodowym nad bolszewizmem triumfie.

Strzępka i Demirski od samego początku są czujni i bezlitośni. Gdy bohaterowie opowieści jeszcze nie do końca rozpoznani, zamieszkujący ów śmietnik historii, śpiewają w półmroku o swej niedoli -"Gdybyś ty, słoneczko na zarobku było to byś ty, słoneczko prędzej zachodziło", na ścianie, za ich plecami, pojawia się nieśpiesznie przemijająca projekcja: składanka zdjęć "bohaterów" polskich przemian demokratycznych. Kolaż postaci, z obydwu zresztą stron barykady. I tych co bardziej w Zgromadzeniu Narodowym, na lewo chcieliby siebie widzieć siedzących, i tych w swym mniemaniu bardziej prawych. Od razu czujemy bolesny rozdźwięk pomiędzy naszymi nadziejami względem roku 89, a rzeczywistością dnia dzisiejszego. Pomiędzy prawdą czasu i prawdą ekranu. Pomiędzy prawdziwym trudem ich tam na scenie i nas tu, w rzeczywistości pozascenicznej, a gładkim i beznamiętnie na swym szczęściu skupionym losie tych, którzy zdecydowali za nas o kształcie "historii" i dziejach ojczyzny naszej pospolitej.

Podobny kolaż obserwujemy na scenie. To właśnie owa galeria historycznych osobliwości, wspólnych nam wszystkim upiorów, powołana do życia przez najwyższej próby literackiej tekst Pawła Demirskiego, stanowi siłą napędową tej wstrząsającej, acz niepozbawionej jakiejś subtelnej poetyckości inscenizacji.

Jest Matka Pol(s)ka (w tej roli Dorota Pomykała): biedna, upadła, maniakalna, sponiewierana. Zbyt wiele razy, zbyt łatwo dała się uwieść tej opowieści, mundurkom, medalom, ofierze. Choć kocha swe dzieci, jest szalona, jak kraj w którym ustrój socjalistyczny obalili dla własnego dobra robotnicy wespół z lewicującą inteligencją.

Jest i Poznańska Mieszczka (w tej roli znakomita Anna Radwan-Garncarczyk):drobna kapitalistka, przekonana o swej klasowej i cywilizacyjnej wyższości nad tymi, którzy ciasto pieką po to, by się nażreć, a nie po to jedynie, żeby im w domu ładnie pachniało. Jej dobrobyt, podobnie jak i pozorne wyzwolenie spod władzy mającej wszak dobiec końca historii oraz spraw narodowych, determinują w istocie zarówno mechanizmy kapitalizmu, których istnienia nie jest nawet świadoma, jak i lokalne okoliczności geopolityczne. Z dumą deklarowany awans społeczny zdobyty w pierwszym pokoleniu, wydaje się początkowo przykładem emancypacyjnego potencjału kapitalizmu, a także jej osobistym triumfem. A jednak ów nieodzowny, chorobliwy lęk przed utratą pozycji, wzmagający poczucie winy, w połączeniu z potrzebą konsumowania, doprowadza do tragicznego finału.

Jest też fajtłapowaty szyfrant - "maminsynek" z Lwowskiej Szkoły Matematycznej, dopominający się swego miejsca w opowieści, francuski Marszałek, nie kryjący pogardy dla "azjatyckiego obyczaju", jak i pozbawiony kompleksów reprezentant słowiańskiej tradycji chłopskiej - premier Wincenty Witos. Wszyscy oni ożywają na scenie za sprawą Krzysztofa Globisza, czasem niemal równocześnie.

Są wreszcie i oni - wielcy antagoniści. Znerwicowany, wiecznie zaspany Marszałek Piłsudski Michała Majnicza wprawdzie legendzie swojej do pięt nie dorasta, za to całkiem mu zgrabne wychodzą szlagworty. Okazuje się raczej rozgrywanym przez okoliczności cynicznym łapówkarzem niż mężem stanu. Z kolei Feliks Dzierżyński Marcina Czarnika przypomina u Strzępki krwawego siepacza, każącą rękę sprawiedliwości rewolucyjnej. Choć pozornie tych bohaterów różni wszystko i stają naprzeciw siebie na placu boju, reprezentując dwa przeciwstawne ideologicznie porządki, w istocie są sobie podobni. Obaj "spragnieni wiosny", z lekkiej i słodkiej waty ziemiańskiej wyrośli, a ekonomiczne uprzywilejowanie pozwoliło im poświęcić się w czasach młodości rewolucyjnym i niepodległościowym uniesieniom, romantycznemu pragnieniu, by "ruszyć z posad bryłę świata". A teraz obaj (jeden z poczucia odrzucenia przez Matkę Pol(s)kę, a drugi z powodu ojca nieudacznika i pieczołowicie pielęgnowanej fantazji o "Józku grenadierze") bez mrugnięcia okiem zabawiają się życiem niepiśmiennego chłopa i szeregowego żołnierza. Ich bitwa jest przecież, jak celnie pokazuje Strzępka, jakąś jedynie bezmyślną i totalnie kretyńską przygodą paniczyków.

Dzierżyński przemocy używa w imię dziejowej konieczności, Piłsudski - do budowy własnej biografii.

Dość szybko staje się jasne, że wszechobecne, gęstniejące niemal w powietrzu rozczarowanie - w początkach swych pozornie nawet banalne, bo już niejednokrotnie na scenie wyrażone - nie będzie, wbrew kokieteryjnym zapowiedziom twórców, dotyczyło jakości artystycznej, współczesnych emanacji tej naszej nieodwołalnie wspólnej opowieści. Nawet pomimo pogardy, słusznie względem tandetnej filmowej jej losów ekranizacji wyartykułowanej przez aktorkę kabaretową (w tej roli Marta Ojrzyńska).

I tylko Władek Broniewski, pijak i kobieciarz rozdarty między socjalizmem a legionowym mundurem, pomiędzy społeczną wrażliwością (za którą później wyląduje w więzieniu), a wiarą w Marszałka i narodowy sen o potędze, jako jedyny upomina się o człowieka, o jego los, o całą jego nieskończoną złożoność. Któż jednak dosłyszy jego głos?

"Bitwa Warszawska 1920"to spektakl przejmujący. Niemal trzygodzinna rekonstrukcja dni poprzedzających największy nowożytny triumf militarny Rzeczpospolitej staje się okazją do wiwisekcji narodowej schizofrenii, tego nieustannego rozdarcia pomiędzy wchodem i zachodem, centrum i peryferiami, tej wiecznej opozycji ciemnoty i oświecenia, pana i chama, internacjonalistycznej komuny i fetyszyzującego narodową niepodległość radykalizmu, podziału na tych co rozgrywają i tych, których się rozgrywa. Spektakl dotyka sprawy chyba istotniejszej nawet od dekonstrukcji matrycującej nas bezustannie tożsamości narodowej. Obnażając destrukcyjną istotę każdego uwikłania człowieka w procesy ponadjednostkowe, dowodzi również wielkiej artystycznej dojrzałości twórców, częstokroć oskarżanych o "brutalną publicystykę", czy też pewną względem rzeczywistości współczesnej zaciekłość.

***

Gdy już niemal zupełnie tracimy nadzieję na nowy, choć odrobinę wspanialszy świat, powracający z wojny żołnierz zaczyna nucić pieśń... Oto ze sceny znów płyną norwidowskie strofy, jak wezwanie do nieustannej walki, do buntu, do sprzeciwu, nawet jeśli u kresu "popiół tylko zostanie i zamęt".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji