Artykuły

Karnawałowa stypa

PIERWSZA, debiutancka, zarazem zaś najlepsza chyba sztuka Boh­dana Drozdowskiego ma w sobie coś z reportażu. Ba, próbowano nawet wykazać, że jest tylko sceniczną wer­sją reportażu. Mówiąc konkretnie: plagiatem opublikowanego w "Polity­ce" reportażu Ryszarda Kapuścińskie­go pt. "Sztywny". Wysoki sąd właściwej instancji odrzucił wprawdzie rosz­czenia reportera, ale "swąd" pozostał... "Afera" długo jeszcze zaprzątała na­wet bardzo szacowne osoby, mobilizo­wała co tęższe pióra; każdy uważał za swój moralny obowiązek "zabrać glos", "wypowiedzieć się", "dać wyraz". Fama zrodzona gdzieś na Foksalu, na Krakowskim Przedmieściu czy w SPATIF-ie zataczała coraz szersze kręgi, robiła "gębę" utworowi dość zgod­nie uznanemu za ciekawą próbę dra­maturgiczną. Długo więc musiał cze­kać Drozdowski na sceniczną weryfi­kacje swego "Konduktu". Wreszcie na zachodnich kresach Rzeczypospolitej, w Zielonej Górze, znalazł się odważny: Marek Okopiński.

Zabawne. Nie minęło jeszcze 10 lat a wszystkie te spory i swary lite­rackie nikogo już nie interesują. Cóż z tego, że ta sama anegdota legła u podstaw obu utworów? Cóż z tego, że właśnie reporter nie dramaturg jest owej anegdoty "właścicielem", skoro powstały dwa niezależne, oryginalne dzieła.

Czym w gruncie rzeczy jest "Kon­dukt"? Raportem o ostatniej, choć pełnej najzwyklejszych perypetii, drodze werbusa Mariana N, który zginął w wyniku "tąpnięcia". Dla mnie jed­nak jest to przede wszystkim spraw­ny dramaturgicznie obrazek współczes­ny, mówiący o zwykłych ludziach, nieźle przy tym "podsłuchany". Werbus mówi (i zachowuje się) jak werbus, kierowca jak "szofrak", a sekretarz ma utajone, wybuchające w sy­tuacjach nietypowych, kompleksy. Jest to zarazem bardzo humanistyczna hi­storia o męskiej solidarności i o po­jednaniu w imię obrony ludzkiej godności.

JERZY KRASOWSKI już po raz drugi sięgnął po "Kondukt". Trzeba jednak powiedzieć, że mimo tej samej (w większości) obsady aktorskiej i niemal tej samej koncepcji inscenizacyjnej jest to jednak inne przedstawienie. Najsłuszniej pozostał reżyser sobie wierny jeśli idzie o potraktowanie "Konduktu" niejako wbrew autorskim intencjom, które zmierzały w stronę melodramatu. Przedstawienie jest dobre właśnie dla tego, że jest to wielka, bardzo polska karnawałowa zabawa, trochę skojarzona ze stypą. Wypadnie podkreślić, że w tym "obrazku z tycia'" unika Kra­sowski wszelkiej dosłowności sytuacyj­nej. Bójki są markowane, ognisko potraktowano bardzo umownie, w kon­frontacji z dosłownością językową jest to pomysł bardzo interesujący i za­bawny. Udatnie rozbiją też reżyser inną "żelazną" zasadę teatralną. Zwyk­le w miarę zbliżania się finału następuje eskalacja tempa, końcówka bywa piorunująca nawet w pozbawionych rytmu widowiskach. Krasowski sy­tuację odwraca. Mniej więcej od roz­palenia ogniska tempo najwyraźniej spada. Ma to dwojaki sens; z jednej strony zgodnie z przesłankami psychologicznymi po wszystkich spięciach musi nastąpić rozładowanie, apatia; z drugiej - to właśnie punktuje osta­teczny sens sztuki.

Mam natomiast ochotę pospierać się z reżyserem - boć przecie on przyj­mował projekty scenografa, może je inspirował - o sprawę dość podsta­wową (także odstępstwo od propozycji nowohuckiej). Kostium i rekwizyt - "minimoda", tranzystor w rękach Soł­tysa - sugeruje, że rzecz ma miejsce w roku, powiedzmy, 1968. A TO JEST NIEPRAWDA. PROBLEM "WERBU­SA" JEST DZIŚ ANACHRONIZMEM. Jedni wrośli w miasto, inni wrócili w swe świętokrzyskie lasy czy lubel­skie lessy. Dodajmy, że nie jest to tylko kwestia kostiumu. Chodzi o kwestię analizy postaw poszczególnych grup społecznych, dokonanej w tym utworze.

BARDZO odpowiadała mi nato­miast niemal absolutnie pusta scena, zamknięta tylko szaro-hrudnym horyzontem, bo takie są de­koracje KRYSTYNY ZACHWATO­WICZ.

Wśród wyrównanego, dobrego zespo­łu aktorskiego wymienić trzeba jednak przede wszystkim znakomitą parę an­tagonistów: WOJCIECHA SIEMIONA (Pawelski) i ARTURA MŁODNICKIE­GO (Woźniak); sceny rozgrywane przez nich są prawdziwymi majstersztyka­mi. Siemion do serii swych sympa­tycznych "prostaczków" wniósł nowy element: wskazał na różnicę między prostotą a prostactwem, udowodnił, że to ostatnie jest groźne. Bardzo spokoj­ny, niemal beznamiętny Woźniak Ar­tura Młodnickiego był świetnie skontrapunktowaną przeciwwagą histerycz­nego sekretarza.

Bardzo przypadł mi także do gustu Sadyban WITOLDA PYRKOSZA; był cyniczny, cwaniacko-knajacki, ale przy tym bardzo sympatyczny. Z dwu Maniusiowych towarzyszy bardziej przy­padł mi do gustu Maciek RYSZARDA KOTYSA, niezwykle prosty i auten­tyczny. Choć Kazek w interpretacji FERDYNANDA MATY SIKA jest także postacią w sumie udaną. Natomiast świetny w epizodzie Sołtysa był ZDZI­SŁAW KARCZEWSKI. MARIANNA GDOWSKA (Magda) miała najmniej­sze stosunkowo pole do popisu, spraw­nie jednak przekazała owe wiejsko-miejskie problemy młodej dziewczy­ny. W sumie więc przedstawienie zasługujące na szczery aplauz i warto je rekomendować widzowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji