Artykuły

Sześćdziesiąte

Znajoma przeglądała ostatnio folder któregoś z centrów handlowych. Przy dziale poświęconym obuwiu zakrzyknęła: "Przecież takie buty nosiła mama, jeszcze powinny być gdzieś w szafie!" - i popędziła do domu szukać ostatniego krzyku mody, który okazał się krzykiem sprzed trzydziestu paru lat. Na czym polega mechanizm mody na lata 60., jaka zapanowała w garderobie i w kulturze? Dlaczego na wystawie w Zachęcie pokazują adapter Bambino i pierwsze wydanie "Ulissesa", w Buffo grają piosenki Karin Stanek i Niebiesko-Czarnych, a w Teatrze Muzycznym w Gdyni na musicalu "Hair" publiczność tańczy i śpiewa z aktorami hipisowski hymn "Let the Sunshine"? Czy sięgamy w przeszłość, bo współczesność nie jest wystarczająco atrakcyjna? Czy też dajemy się złapać w pułapkę show-biznesu, który tworzy mody, żeby je odpowiednio drogo sprzedać? Realizatorzy musicalu o Jimie Morrisonie, wystawionego w teatrze Rampa, powrót do epoki studenckiej rewolty, dzieci-kwiatów i palenia kart mobilizacyjnych tłumaczą w programie tęsknotą za prawdą, uczciwością i nonkonformizmem, których brakuje w dzisiejszym świecie. Z tą prawdą i uczciwością bym nie przesadzał, bohater ich spektaklu, lider słynnego zespołu The Doors na oczach widowni łamie co najmniej kilka paragrafów dotyczących m.in. narkotyków i przemytu, a także parodiuje hymn państwowy. Co się zaś tyczy nonkonformizmu, to - jak wiadomo - nie przeszkadzał on Morrisonowi w robieniu kariery gwiazdy pop. Tu go akurat rozumiem - skąd miałby brać pieniądze na kwas i wódę, jeśli nie z honorariów za płyty i koncerty? Wciskanie dzisiaj ideologii "flower power" przy okazji spektaklu o Morrisonie jest nieporozumieniem, ponieważ ideały tamtych czasów zostały dawno skompromitowane. Przyczynili się do tego sami muzycy, którzy tak jak lider The Doors zapili się lub zanarkotyzowali na śmierć. Drzwi do percepcji, których za Williamem Blake'em intensywnie szukał Morrison, okazały się drzwiami na oddział odwykowy i do kostnicy. Resztę przemełł w swoich młynach show-biznes i dzisiaj skórzane spodnie Jima można sobie kupić podobnie jak bilet do Rampy. Nie jest do tego potrzebny bunt, ale portfel.

Jeżeli coś się oparło działaniu czasu i pieniędzy to muzyka, odkrywcza i rewolucyjna, i ona jest najciekawszym elementem musicalu Arkadiusza Jakubika "Jeździec Burzy", a nie tęskne kawałki o zbuntowanym alkoholiku. Akcja, przedstawiająca degrengoladę artysty, jest tu pretekstem do zagrania na żywo kilkunastu największych przebojów The Doors, od "Light my Fire" z 1967 roku po "The End" rozsławiony w filmie "Apocalypse Now". Śpiewa je w Rampie Marcin Rychcik na zmianę z Robertem Janowskim z towarzyszeniem świetnych muzyków. Widziałem wersję z Rychcikiem, który nie tylko przypomina Morrisona z tym jego uśmieszkiem błąkającym się na ustach i dzikimi tańcami wokół mikrofonu, ale także potrafi śpiewać równie surowo i mrocznie jak on. Piosenki w niezłych przekładach polskich ("Chodź tu do mnie, rozpal ogień", "To jest już kres") nie straciły swej drapieżności i mogą wciąż zawstydzić dzisiejszych rockmanów. Który z nich miałby odwagę grać dziesięciominutowe utwory z poetyckimi tekstami? Musical w Rampie jest dowodem wyższości sztuki nad ideologią, która ją zrodziła. Tych kilkanaście utworów pozostanie w historii rock'n'rolla bez względu na to, czy będziemy mieli modę na lata 60., 50., czy 40.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji