Artykuły

Nie muszę być idealna

- Kilka lat temu przyrzekłam sobie solennie, że moja kariera i moje sukcesy zależeć będą nie od innych, ale wyłącznie od tego, co ja zrobię sama dla siebie. I tego się trzymam. Robię swoje. Dałam też sobie prawo do popełniania błędów - mówi aktorka OLGA BOŃCZYK.

Towarzyszyła pani dwóm bliskim osobom w zmaganiach z depresją. Mówi się że mamy do czynienia z epidemią tej choroby. Jakie są pani doświadczenia?

OLGA BOŃCZYK: Z całą pewnością winę za depresję ponosi dzisiejsza cywilizacja. Presja społeczna, żeby być zdrowym, młodym, pięknym i uśmiechniętym sprawia, że bierzemy na siebie masę zobowiązań, których nie jesteśmy w stanie wypełnić. Na Forum Przeciw Depresji, w którym brałam udział, profesorowie podkreślali, że nowym zjawiskiem jest to, że choroba dopada 30- i 40-latków. Są w bardzo dobrym momencie życia, z wielką energią ruszają do boju - aż niespodziewanie "zderzają się z tirem", bo kompletnie nie potrafią ocenić sytuacji. Okazuje się, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż sobie wyobrażali.

Dobitny jest tu przykład mojej przyjaciółki. Kilka lat poświęciła na realizację życiowego celu, jakim było stworzenie własnej restauracji. Przez rok uczyła się w Anglii, gdzie w jednej z najlepszych szkół kulinarnych zdobyła dyplom szefa kuchni, przez rok jeździła po całej Europie, szukając pomysłu na restaurację. Wszystko sobie zaplanowała. I wraz z mężem realizowała plan. Okazało się jednak, że jest taką osobą, która wszystko musi mieć pod kontrolą, wszystkie sznurki trzymać w ręku. A przy tak dużym przedsięwzięciu trzeba jednak oddać część kompetencji innym osobom. Stres i poczucie odpowiedzialności tak ją przygniotły, że przestała sypiać, bardzo schudła i widać było, że projekt ją psychicznie przerósł. Tydzień przed otwarciem restauracji, w której wszystko było już zapięte na ostatni guzik - zrezygnowała.

Zrezygnowała? Przecież cel był na wyciągnięcie ręki.

- Doszła do punktu, w którym spełnienie marzenia przestało ją cieszyć i to, co miało być jej największym szczęściem w życiu, wyrządziło jej największą krzywdę. Na szczęście trafiła do bardzo dobrego psychiatry i dostała leki. Sprzedała restaurację i odzyskała uśmiech... Psychiatrzy potwierdzili, że w swojej pracy spotkali się z wieloma podobnymi przypadkami.

Sama jestem podobna. Też muszę mieć nad wszystkim kontrolę, bo ludzie zbyt często mi nawalali. Nauczyłam się jednak działać inaczej: powierzać komuś część zadania, kontrolować go, a potem po prostu z tego rozliczać.

Przykład pani przyjaciółki był dramatyczny?

- Tak, bardzo to przeżywałam. Beata na szczęście wróciła do żywych. Ale Jacek Bończyk, mój pierwszy mąż, ma depresję, z którą będzie się borykał do końca życia. Jest i będzie do końca pod kontrolą lekarza. Daje sobie jednak znakomicie radę. Dobrze prowadzona depresja może tylko w znikomym stopniu utrudniać życie. Gdy jest trochę gorzej, musi się pilnować i zadbać o siebie nieco troskliwiej. Większość jego życia jest jednak naprawdę pogodna i harmonijna.

Jak przyjaciółka i maż opisywali swoje stany?

- Mówili, że czują się zamknięci w szklanej klatce, z której nie potrafią się wydostać. Człowiek jest wtedy pozbawiony energii i radości życia. Leki trochę otępiają. I pacjent niby nie jest smutny, ale nie jest też radosny. Jego życie staje się nijakie...

Dlaczego artyści są podatni na tę chorobę?

- Na ogół dlatego, że czują się niedoceniani. I głośno narzekają, że nikt im nie dał szansy, nie podał ręki. Kilka lat temu przyrzekłam sobie solennie, że moja kariera i moje sukcesy zależeć będą nie od innych, ale wyłącznie od tego, co ja zrobię sama dla siebie. I tego się trzymam. Robię swoje. Dałam też sobie prawo do popełniania błędów. Nie ulegam presji, aby być osobą idealną. Okazało się, że taka postawa życiowa jest dużo bardziej skuteczna i mniej frustrująca.

Na scenach warszawskich teatrów występuje pani w lekkim repertuarze komediowym. Jak reaguje publiczność? Czy ludzie są spragnieni komedii obyczajowych?

- Myślę, że tak. Taka jest tendencja, że publiczność - przy takim ciężkim życiu, jakie w tej chwili mamy - lubi rozrywkę lżejszą. Z premedytacją mówię "lżejszą", a nie "lekką", czyli taką, w której wszystko podane jest na tacy. Sztuki, w których gram, mają zawsze jakieś fajne przesłanie i mądrą treść. Np. "Ptaszek" Katarzyny Lengren to zabawna opowieść o tym, jak kobiety od dzieciństwa do śmierci utrudniają życie mężczyźnie. Ludzie wychodzą z teatru naprawdę poruszeni, bo zobaczyli fragment swego życia. Panowie mówią do żon: "Widzisz, ty właśnie taka dla mnie jesteś!".

Pani recital "Trzeba marzyć" składa się z polskich przebojów lat 60. i 70. Płyta "Listy z daleka" zawiera piosenki Kaliny Jędrusik. Polacy chętnie wracają do piosenek sprzed lat - skąd ta moda na retro?

- Właśnie nagrałam swoją pierwszą płytę autorską. Nosi tytuł "Piąta rano". Spełniłam w ten sposób swoje marzenie - bo całe życie nagrywałam i śpiewałam repertuar znany i lubiany, czyli tzw. covery, a nie piosenki, które sama napisałam albo ktoś napisał specjalnie dla mnie.

Co do renesansu starych piosenek, to śpiewałam je przez całe życie. Skąd się wziął? W dzisiejszych czasach nie ma tak doskonałych kompozycji i tak pięknych, mądrych tekstów, jakie powstawały kiedyś.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji