Artykuły

Był porządnym, zawodowym aktorem

Nie był żadną gwiazdą Teatru Rozrywki. Od tego określenia uciekał jak najdalej, tylko właśnie - jak sam podkreślał - porządnym, zawodowym aktorem - JACENTEGO JĘDRUSIKA wspomina Marek Mierzwiak w miesięczniku Śląsk.

Wiadomość, że Jacenty jest w szpitalu spadła na mnie, jak grom z jasnego nieba. Wydawał mi się tak witalnym, że choroba absolutnie nie powinna go dopaść. Żadna. A tym bardziej zawał a później śpiączka. To był szok, z którego nie mogłem się otrząsnąć. Za kilka dni byłem z nim umówiony na nagranie o jego następnej roli. Jacenty chory, zawał, śpiączka... powtarzałem bez ładu i składu jadąc na sesję dziennikarską. Myślałem - wrócę, wszystko będzie dobrze. To silny facet, niejedno przetrzymał w życiu i niejedno jeszcze przetrzyma.

Wróciłem i pełen nadziei miałem zadzwonić do Zbyszka Grucy, który o aktorach i ich chorobach wie wszystko co u Jacentego? Zdrowieje? Nic zdążyłem wykręcić numeru, gdy to on zadzwonił do mnie i płacząc powiedział: Jacenty nie żyje.

Nogi ugięły się, a w głowie nagle nastała pustka i przelatujące pytania bez odpowiedzi: kiedy, dlaczego, czyżby, przecież to niemożliwe... Trudno opisać tamte chwile. Przez dobry kwadrans nie mogłem się pozbierać i zacząć racjonalnie myśleć.

Kiedy stałem w kościele wśród ludzi, którzy znali Jacentego bardziej lub mniej, albo w ogóle go nie znali, ale przyszli oddać mu pokłon za kreacje, które stworzył, przypominałem sobie chwile, które były jakby tylko nasze.

Jego pierwsze role w Teatrze Rozrywki pamiętam doskonale.

Kiedy na afiszu pojawił się "Cabaret" i Jacenty miał zagrać Mistrza Ceremonii byłem z jednej strony bardzo ciekaw jak sobie z tą rolą poradzi, ale z drugiej bałem się, że mając w pamięci kreację Joela Grey'a z filmu Boba Fosse'a będziemy ciągle porównywać i te porównania mogą okazać się niekorzystne dla Jacentego.

Nic biedniejszego - stworzył zupełnie inną postać niż Grcy, a ta jego łysina, z którą pokazał się po raz pierwszy, namówiony przez Marcela Kochańczyka, dodawała postaci jeszcze więcej i diabelskości, i uroku. Potem opowiedział mi jak to z tą łysiną było: Marcel nie chciał przez długi czas mu powiedzieć jaka ta postać ma być. I dosłownie kilka dni przed próbą generalną napisał na karteczce: Jacenty łysy i wybiegł z teatru, nie czekając na reakcję aktora. A on gonił go i krzyczał: Marcel, masz rację, to jest właśnie to, o co nam chodzi... i z ogoloną głową zagrał tak, że nie pozostawało nic innego, jak tylko nagrodzić tę kreację Złotą Maską.

Podczas pożegnalnej mszy świętej młody aktor Wojciech Solorz, żegnając Jacentego, mówił o tym, jak byli nim zauroczeni jego rodzice po powrocie z każdego przedstawienia, jak opowiadali o jego rolach i jak jemu udzielała się ta fascynacja. Kiedy został aktorem ogromnym przeżyciem było dla niego grać z Jacentym Jędrusikiem na jednej scenie. Był Mistrzem, który młodych adeptów delikatnie prowadził przez meandry aktorskiego żywota.

Delikatnie - mówił młody człowiek - a do mnie wróciły znowu wspomnienia, kiedy kilka lat temu siedzieliśmy w parku chorzowskim i Jacenty wspominał jak poznał swoją miłość - Joannę, która jak mówił, mimo cudnej urody i ogromnego talentu zachowywała się niczym szara myszka. Najchętniej schowałaby się gdzieś przed ludzkimi spojrzeniami przepraszając, że żyje. To była miłość od pierwszego wejrzenia - wspominał dyskretnie trzymając Joasię za rękę -jakiś niesamowity dreszcz przebiegi mi po plecach, stanąłem jak wryty, kiedy zobaczyłem te burzę rudych włosów. Wiedziałem, że to jest kobieta mojego życia. Wspólnie coś tam robiliśmy z Heniem Konwińskim i często bywałem w Operze. Na premierze - to była "Zemsta nietoperza " - staliśmy obok siebie. Ona w mojej ulubionej czarnej sukni delikatnie otarła się o mnie, a ja poczułem, jakby mnie prąd przeszedł. I już wiedziałem, że musimy być razem... - bez żadnych uniesień, bez emfazy wspominał najważnfejsze chwile w swoim życiu.

Wspaniały aktor, cudowny człowiek... Padały te słowa zewsząd. Dla mnie też był i jednym, i drugim. Tylko może film go nie docenił. Ale on sam nie zabiegał ani o popularność, ani role, o pieniądzach nie wspominając. Jakże inaczej mogłaby wyglądać jego kariera gdyby w roku 1979, kiedy grał w Teatrze im. W. Bogusławskiego w Kaliszu postawił się dyrektorowi, który na okazany telegram od Juliusza Machulskiego: Masz 20 dni zdjęciowych w "Va banqe". Przyjeżdżaj, powiedział: Ależ Jacenty ty grasz księcia Fiołka, jest grudzień, gramy tę bajkę na okrągło, kto cię zastąpi? A mógł zagrać Moksa, którego później zagrał Jacek Chmiclnik, lub Nutę, w którego wcielił się Krzysztof Kiersznowski. Machulski jest wierny swoim aktorom i zawsze role od niego otrzymują. "Va banqe" to były wrota do kariery i Jacenty po latach mówił mi, że

dziś może inaczej by postąpił, wówczas ani przez myśl mu nie przyszło odmówić dyrektorowi. Powiem ci szczerze - śmiał się - nie stać mnie było wówczas na inną decyzję. Ale tego kroku żałuję...

Spotykaliśmy się czasami po oficjalnych konferencjach prasowych i gadaliśmy wówczas o wszystkim. Jacenty zawsze miał czas dla dziennikarzy i zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia o postaci, którą będzie grać. Nie uciekał w banał, ale starał się znaleźć coś interesującego nawet w kompletnym bęcwalc, jak to było z Dyzmą. I znowu przed premierą cisnęło się to pytanie - jaki to będzie Dyzma? Jak można zagrać tę postać po genialnej kreacji Romana Wtlhclmiego. Jacenty wiedział, że można. Stworzyć Dyzmę bardzo współczesnego, takiego którego znamy z telewizji i radia. Bo jak mówił mi tuż przed pierwszym przedstawieniem, on tej swojej kariery sam nie wymyślił. On chciał się tylko nażreć i napić - jego stworzył system, postawiono go na piedestale, aby komuś dokopać, aby kogoś zniszczyć, aby dzięki niemu coś zyskać, był marionetką, ale po trosze winni byli wszyscy, którzy go do tych zaszczytów wynieśli. Dyzmy chodzą wśród nas. Wszędzie układy, układziki, a my na to nie zwracamy uwagi. Z lenistwa, z wygodnictwa, dla świętego spokoju? Był wspaniałym Dyzmą, mówiącym w oczy gorzką prawdę. Wiele słów wypowiedziano po śmierci Jacentego. Wiele pochwał i zdań, które mówiły o jego wyjątkowości, o jego niezwykłych kreacjach, nagrodach, wyróżnieniach. A on na co dzień był skromnym, zabieganym aktorem, który musiał załatwić mnóstwo spraw, musiał przypilnować syna, aby zrobił to, co do niego należało i musiał być ze swoją ukochaną Joasią. Kiedy patrzyłem na nich, gdy stali obok siebie - dwoje wspaniałych artystów, ale bez masek na twarzach, myślałem - taka miłość nie każdemu jest dana. To muszą być ludzie wyjątkowi, którzy dla siebie gotowi są skoczyć w ogień i poświęcić wszystko. Kiedy to im mówiłem, tylko uśmiechali się trzymając za ręce.

Oni zawsze byli uśmiechnięci i radośni. Nic obnosili się ze swoimi kłopotami. Po prostu żyli i pracowali. I byli szczęśliwi. I to szczęście nagle zostało przerwane, gdzieś jakby w połowie drogi. Została jedna połówka jabłka - Joasia - stojąca w czarnej sukni, może tej ulubionej przez Jacentego, obok góry kwiatów, które pokryły jego grób.

Często powtarzamy i nie jest to banał, ale prawda - takiego aktora jakim był Jacenty długo nie będzie na śląskich scenach. A może on nadal jest z nami? Wszak, kiedy piszę te zdania, a jest 9 lipca-jego nazwisko wciąż figuruje wśród aktorów chorzowskiego Teatru Rozrywki. Bo tak trudno rozstawać się z dobrym duchem tego teatru i z dobrym człowiekiem jakim był Jacenty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji