Artykuły

Kotka na rozgrzanym od słońca blaszanym dachu

Teatr Współczesny we Wrocławiu, Tennossee Williams: "Kotka na rozgrzanym od słońca blaszanym dachu". Adaptacja i reżyseria: Janusz Kijowski. Scenografia: Grażyna Fołtyn-Kasprzak. Premiera: styczeń 1988.

W Teatrze Współczesnym powstało przedstawienie nieudane, nie pozbawione jednak pewnych zalet, pouczające dla innych reżyserów. Stanowi bowiem przykład tego, jak nie należy wystawiać dramatu amerykańskiego. Przypuszczam, że żadna to pociecha dla reżysera spektaklu Janusza Kijowskiego, którego ambicje sięgają nieco dalej. Kijowski, jak sam powiedział w wywiadzie dla "Przeglądu Powszechnego", chciał zrobić przedstawienie "niegłupie" i myślę, że to mu się udało, bo spektakl nie jest ani głupi, ani mądry. Przypomina dziesiątki przedstawień teatralnych, jakie przewijają się w ciągu sezonu przez polskie sceny. Reżyserski debiut w teatrze wypadł więc słabo i Kijowski czym prędzej powinien wrócić do kina, by powetować sobie tę porażkę.

Nie pierwszy to przypadek kiedy twórca filmowy nie potrafi uporać się z materią teatralną. Teatr rządzi się innymi prawami niż kino i wymaga zdecydowanie dużej cierpliwości, wnikliwości, a przede wszystkim umiejętności pracy z aktorem. Tutaj montażem nie można sobie pomóc.

Mimo rozmaitych mankamentów spektakl jednak jako tako się ogląda, ba - wzbudza nawet zainteresowanie publiczności. To oczywiście prawda, ale Kijowski nie jest miernym reżyserem, którego satysfakcjonuje przeciętny rezultat. To artysta, który ma za sobą kilka poważnych filmów - w swoim czasie zmuszających do refleksji, będących ważnym głosem w dyskusji o minionej dekadzie.

Przedstawienie natomiast pozostaje w wyraźnej opozycji do jego twórczości filmowej. Jest o niczym, bez wyraźnej myśli interpretacyjnej i cieniutkim przesłaniu. Reżyser wypatroszył tekst Williamsa z istotnej problematyki egzystencjalnej, dając w zamian pozory myśli w warstwie ideowej i jednoznaczne role w warstwie teatralnej. Mówiąc konkretnie, dramat rodziny bogatego amerykańskiego farmera przypomina historię ludzi, którzy bawią się w tragedię. Los wydaje się im sprzyjać, ponieważ korzystają z dobrze skonstruowanego tekstu Williamsa, należącego już do klasyki dramatu psycholoyiczno-obyczajowego, którego jedną z podstawowych cech jest wielostronna charakterystyka postaci.

Tu rzecz ma się zgoła inaczej, aktorzy klepią tekst bez szczególnego sensu, nie wgłębiając się w znaczenie tego, co w teatrze najważniejsze - prawdę kreowanych przez siebie postaci. Ze sceny wieje literaturą, papierem i powierzchownością. Dramat amerykański to przede wszystkim silny monolog wewnętrzny i dialog między postaciami. Im głębszy monolog, tym postać psychologicznie bogatsza, a zatem i płynny autentyczny dialog. Kijowski natomiast zdławił atrakcyjność zawiązującej się intrygi. Jako konstrukcji spajającej całość - przy pomocy świateł i dźwięku kamery, użył tricku stop-klatki. który pozwala wyróżnić obrazy z przeszłości i teraźniejszości. Tym samym chciał uwypuklić niektóre wątki, prawdę postaci sztuki czy myśli, które jego zdaniem niosły uniwersalne przesianie lub też urozmaicić przebieg akcji. Skutek odniósł wręcz przeciwny - zneutralizował wszystko co się dało. Prawdkę do nieprawdki, wartką fabułę do nużącej opowiastki, a cierpliwość widza do ironicznych komentarzy. Taki zabieg można, ewentualnie, wykorzystać tylko wtedy, gdyby poszczególne role zostały świetnie zagrane - tryskały życiem i autentyzmem, gdyby rzeczywistość sceniczna nie budziła żadnych podejrzeń o fałsz. Tymczasem świat przedstawiony co chwilę pęka i raz jest, a kiedy indziej go nie ma.

Upoetyzowany dramat psychologiczny to czysty absurd. Jedynym i jak dotąd skutecznym lekiem na tę literaturę jest soczysty, aktorski teatr. Sztuka Williamsa to perła w swoim gatunku, jest tym, czego w teatrze szuka i aktor, i widz, a więc człowieka, życia, bo ja wiem czego jeszcze. Coś z tych elementów pojawia się w przedstawieniu, ale jakoś tak niepewnie i bez przekonania.

Pytam się, jaka młoda aktorka nie chciałaby zagrać głównej bohaterki - tego iście kobiecego światka - pragnienia miłości, dominowania nad mężczyzną, bezwzględności i okrucieństwa, ale także i całkowitego oddania? Jaki aktor nie chciałby wykreować rozbitego, młodego mężczyzny-sportowca i dziennikarza sportowego, kandydata na kalekę, ale i początkującego alkoholika ,pytam się, są tacy? I pozostałe role to krew z mlekiem.

Specjalnością dialogu Williamsa, jak dramatu amerykańskiego w ogóle, jest wypowiadanie tzw. prawd życiowych wprost, bez tej francuskiej czy sarmackiej kokieterii. Poszczególne postaci wiedzą, że w danej chwili chcą powiedzieć tylko tyle, ale i aż tyle. Mówią... wszystko bez pardonu i owijania w bawełnę. We Współczesnym, jakby się bali wywalić sobie prawdę w oczy. Szkoda, bo tekst podejmuje problemy uniwersalne. Na tyleż ogólne, co bezpośrednio związane z kondycją ludzką. To nic, że realia sztuki umiejscowione są w jednym z południowych stanów USA. Mimo takiego oddalenia alkoholizm, strach przed śmiertelną chorobą, seksualne niemożności, samotność, utrata przyjaźni, pieniądze, rodzinne konflikty nie są nam obce, a może bardziej przejmujące i dotkliwe.

W spektaklu Kijowskiego są niegroźne i całkiem sympatyczne. Swą sympatię zawdzięczają po równo - reżyserowi, jak również i scenografowi, który zabudował scenę segmentami w stylu swarzędzkich mebli z lat siedemdziesiątych, będących do dziś przedmiotem marzeń, ale że mogły stać się inspiracją dla scenografa, to raczej przygnębiające. Oprawa plastyczna jest po prostu brzydka, niefunkcjonalna, sprawiająca wrażenie zimnego hangaru, który zdaje się miał być przytulnym, luksusowym gniazdkiem młodego małżeństwa. Ten ogromnych rozmiarów salon-sypialnia z werandą sam w sobie jest już dramatyczny i swą dramatycznością przytłacza aktorów. Tak więc głównym bohaterem sztuki Janusza Kijowskiego jest fatalna, nie ułatwiająca zadania aktorom, scenografia Grażyny Fołtyn-Kasprzak.

A oni sami? O tym już pisałem, ale powiem jeszcze. Odtwórcy głównych ról - Małgorzata Napiórkowska (Margaret) i Marcin Rogoziński (Brick) - rozczarowują. Napiórkowskiej brakuje drapieżności, determinacji, tej wewnętrznej siły, która wpisana jest w jej postać. W konsekwencji rola naskórkowa, co szczególnie przykre, bo aktorka ma duże możliwości, czego dowodem choćby rola w "Sztukmistrzu". Rogoziński natomiast daje przykład, nie boję się użyć tego sformułowania - "aktorstwa żadnego". I Jan Prochyra (Dziadek). Tę rolę można uznać za kreację - świetna, wielobarwna, pełna niuansów i rozmaitych detali psychologicznych, skomponowana z dużą klasą. A inni? Jeżeli macie państwo trzysta złotych na bilet i sto pięćdziesiąt na program, pójdźcie, zobaczcie sami - do czego specjalnie nie namawiam, choć na Jana Prochyrę warto popatrzeć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji