Artykuły

Warszawa. Zmarła Ewa Petelska

Przez ponad trzydzieści lat tworzyła zawodowy duet z Czesławem Petelskim. Zmarła wczoraj w wieku 92 lat.

Razem z trzema przyjaciółkami chciała zostać scenografem w szkole plastycznej, ale podobnie jak one zmieniła plany, gdy dowiedziała się, że w Łodzi otwierają szkołę filmową. "Czego należałoby oczekiwać od szkoły? Nauki zawodu, opanowania warsztatu. Ale kto miał nas tego uczyć? Wykładowcami byli ludzie dobrej woli, ale bardzo luźno albo wcale nie związani z zawodem" - mówiła w jednym z wywiadów. Należała do słynnego pierwszego roku reżyserii, podobnie jak Andrzej Wajda, Konrad Swinarski i Stanisław Lenartowicz. W czasie studiów - jeszcze jako Ewa Poleska - zaczęła współpracę z późniejszym mężem Czesławem Petelskim. Jak się poznali? "Któregoś dnia przyszedł do szkoły taki młody człowiek, który powiada, że był dyrektorem teatru w Tomaszowie. Myślałam wcześniej, że skoro 'dyrektor', to będzie pan w słusznym wieku. A tu przyszedł taki młody i został moim asystentem. Musiał u mnie przejść ten etap: przynieś, wynieś, pozamiataj, który ja przeszłam wcześniej u pani Marii Kaniewskiej. A nazywał się Czesław Petelski" - opowiadała autorom książki "Prywatna historia polskiego kina".

Ich pierwszym dużym wspólnym projektem były nowelowe, socrealistyczne w duchu "Trzy opowieści", do których Petelska nakręciła najlepszą część zatytułowaną "Sprawa konia". "Była to opowieść o chłopaku ze Służby Polsce, który za wszystkie zarobione w hufcu pieniądze kupił konia, i kiedy wrócił z nim do domu, okazało się, jak wielki kłopot wziął sobie na głowę" - mówiła po latach. "Pamiętam, że Krzysztof Teodor Toeplitz napisał później, że w 'Sprawie konia' jest 'więcej prawdy o wsi niż w całej gromadzie trudnych miłości'". Kolejnym - również nowelowym - filmem Petelskich były "Trzy starty" (1955): do części Petelskiej "Nowela pływacka" scenariusz napisał Leopold Tyrmand, który w "Dzienniku 1954" opowiadał o tym, z jak "poważnym użeraniem się z nadzorcami od kultury" się to wiązało. Chodziło głównie o Komisję Oceny Scenariuszowej, która pilnowała przestrzegania socrealistycznych reguł. "Socrealizm miał coś z bajki dla dzieci" - komentowała po latach Petelska. "Rozgraniczał to, co czarne, i to, co białe. Nie można było pomieszać człowieczego charakteru".

Petelscy pracowali razem ponad trzydzieści lat, nawet wtedy, gdy nie byli już razem: "Nasz związek tak naprawdę nie trwał długo. Czesław Petelski założył później inną rodzinę. Ale ponieważ złączono nasze nazwiska w aspekcie zawodowym, nikt z nas nie był zainteresowany, żeby tę sprawę rozdzielić". Pomagali sobie nawet wtedy, gdy oficjalnie w czołówce widniało nazwisko tylko jednego z nich. Jak w przypadku najsłynniejszego filmu Petelskiego "Baza ludzi umarłych" (1958) według Hłaski: Petelska nakręciła do niego większość scen w atelier, za to plenerowe realizował Petelski (i to on figuruje jako samodzielny reżyser) - jego żona zajmowała się wówczas świeżo urodzonym synem, późniejszym reżyserem Januszem Petelskim.

Na czym polegała ich wspólna praca? "Jeśli chodzi o scenariusz, to Petelski na ogół przynosił pomysły. Umiał wynajdować dobrą literaturę. Potem on pracował nad układem scen, ja pisałam dialogi. Jeśli zaś chodzi o reżyserię, on nadawał się do dużych scen. Musiało być dużo ludzi, najlepiej jeszcze konie - on się w tym orientował. Ja natomiast stałabym na środku, nie wiedziałabym, co z tym robić. Za to sekwencje w atelier należały do mnie".

Petelscy stali się specjalistami od kina wojennego, chociaż ich filmy naznaczone były paradoksem, co widać choćby w przypadku "Jarzębiny czerwonej" (1969) według opowieści Waldemara Kotowicza "Frontowe drogi: z jednej strony nowatorskie, reportażowe sceny batalistyczne odtwarzanej bitwy o Kołobrzeg w 1945 roku (Petelska: "Patrzymy na tę bitwę nie z perspektywy sztabów, ale z okopów, zajmujemy się nie szturmującymi dywizjami, ale pojedynczymi żołnierzami, utytłanymi w błocie, ginącymi bezimiennie"), a z drugiej - scenariuszowy patos i schematyzm w imię stereotypowego patriotyzmu. Przy okazji "Ogniomistrza Kalenia" (1961) pisano z uznaniem o świetnej roli Wiesława Gołasa, który jako tytułowy bohater udaje zdrajcę, żeby przetrwać, a ginie w momencie, gdy nadchodzi ratunek, ale jednocześnie nie brakowało głosów (Konrad Eberhardt), że ten film "w swej cierpiętniczo-patriotycznej wymowie przekreśla racjonalistyczny wkład myślowy 'Eroiki' i ironiczny morał 'Lotnej'". Głośnym tytułem okazał się też "Drewniany różaniec" (1964) według powieści Natalii Rolleczek - film jeszcze mocniej niż książka podkreśla okrucieństwo sióstr zakonnych wobec młodej dziewczyny, a jednocześnie stawia niemal paralelę między zakonem a obozem koncentracyjnym.

Kino Ewy Petelskiej i Czesława Petelskiego, wieloletniego działacza partyjnego i szefa zespołu Iluzjon, dziś już nieco zapomniane, swego czasu święciło triumfy w kinach - "Kamienne niebo" (1959) zobaczyło w kinach milion widzów (Petelska: "To film charakterów. Nie ma w nim, poza ekspozycją, żadnych elementów widowiskowych: zasypana piwnica, uwięzieni w niej ludzie, resztki jedzenia, ostatnie krople nafty i nic więcej. Człowiek postawiony wobec próby ostatecznej. To jest rodzaj filmu, który odpowiada mi najbardziej"), zrealizowanego na pięćsetną rocznicę urodzin słynnego astronoma "Kopernika" (1972) blisko trzy miliony, a "Kazimierza Wielkiego" (1975) - niemal cztery miliony.

Paradoksalnie w bogatym dorobku filmowym najlepiej bronią się do dziś dwa mniej znane obrazy. Pierwszy z nich to "Bilet powrotny" (1978) - zrealizowana według scenariusza Jerzego Stefana Stawińskiego historia Antoniny (świetna rola Anny Seniuk), młodej, wiejskiej kobiety, która z imponującą zawziętością próbuje w Kanadzie zarobić pieniądze, by zapewnić lepszą przyszłość synowi. Drugi, najlepszy, to "Naganiacz" (1963) według powieści Romana Bratnego, w wymowie politycznie słuszny, a jednocześnie znakomity w portrecie niedawnego powstańca (Bronisław Pawlik), który ryzykuje życie, ratując węgierskich Żydów. Co ciekawe, również sama reżyserka te dwa filmy ceniła w swoim dorobku najbardziej. Dlaczego? "Bo w jednym i drugim człowiek zostaje sam ze sobą. Cokolwiek zrobi, nikt go nie pochwali i nikt go nie zgani. Takie postawy cenię najbardziej: człowiek decydujący sam o swoim losie, dokonujący wyboru na własny rachunek".

O swojej pracy mówiła: "Muszę mieć wewnętrzne przekonanie, że to, co robię, jest potrzebne, i robię to, najlepiej jak umiem. Jeśli się nawet nie uda, pozostanie jedna rzecz: moja uczciwość".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji