Artykuły

Nie mam świadomości Jima Morrisona

Z Robertem Janowskim, odtwórcą głównej roli w "Jeźdźcu burzy", rozmawia Katarzyna Wereszczyńska

Przed laty odszedł Pan z teatru Rampa, gdzie grał m.in. w spektaklach "Conte" i "Parawan". Teraz Pan tu powraca. Z jakimi refleksjami?

- Kiedy pracowałem z ówczesnym dyrektorem Rampy Andrzejem Strzeleckim, był to zupełnie inny teatr, bardziej kameralny. Wspominam ten czas bardzo miło, ale żeby robić podsumowanie? Może za dwadzieścia lat będę rozmyślał, co mi się udało, a co nie.

Które z młodzieńczych doświadczeń aktorskich miały na Pana największy wpływ? Jak wiele znaczą dla Pana musicale: "Kompot", "West Side Story" w teatrze Muzycznym w Gdyni, "Sztukmistrz z Lublina" w Romie i wreszcie "Metro"?

- Wystąpiłem w ponad ośmiuset spektaklach "Metra", czyli tyle razy musiałem być w gotowości emocjonalnej. Zupełnie coś innego dały mi pozostałe przedstawienia. Aktorstwo to misterium, magia. Odczułem to wyraźnie podczas pracy przy "Upadłych aniołach" z Michaelem Hackettem w teatrze Dramatycznym. Podczas występów w "Kompocie" miałem pierwszy kontakt z prawdziwą sceną. Byłem jeszcze w okresie młodzieńczego buntu, śpiewałem przerażające i jednocześnie niezwykle piękne protestsongi Jonasza Kofty. Przeżywałem niesamowite emocje.

Czy "Metro" zapamiętał Pan wyłącznie od pozytywnej strony?

- Mam trwale uszkodzony kręgosłup i nie mam tak silnych strun głosowych jak kiedyś.

Nie obawiał się Pan syndromu Janka Kosa?

- Byłoby to bardzo pozytywne zjawisko. Jeśli ludzie skojarzą mnie z konkretną rolą, jest mi bardzo miło. Grając w "Metrze" utożsamiałem się z musicalem. W Polsce wcześniej nie zrealizowano czegoś na tak dużą skalę, z takim rozmachem. To też miało dla mnie znaczenie.

Czy ma Pan poczucie, że częściej jest obsadzany w rolach wykolejeńców, ludzi z marginesu, przegranych?

- Skoro mam długie włosy, to muszę być muzykiem rockowym albo narkomanem? To stereotyp. Całe szczęście nie wygląd jest najważniejszy. Jest wiele spektakli, w których mój bohater nie miał nic wspólnego z tragicznym losem.

W Rampie będzie Pan występował w roli Jima Morrisona, o którym mówi się, że miał dwie osobowości: skandalisty i wrażliwego poety.

- Nie wiem, czy Morrison był bardziej skandalistą, czy człowiekiem potrzebującym miłości, ciepła i przyjaźni. Nie da się cofnąć czasu o 28 lat i sprawić, by na scenie pojawił się prawdziwy Morrison. Nie wiem, czy był on hochsztaplerem, czy geniuszem, może się tego dowiem po roku grania. W każdym razie nie będę miał Morrisonowej świadomości w dniu premiery. Nie znam go i nie poznam.

Jaki jest zatem sens opowiadania dzisiaj jego historii?

- Spektakl ma pokazać widzom, jak żyją ludzie nadwrażliwi. Jak radzą sobie z problemami i jak tragicznie kończą. To rzecz zawsze aktualna. Miałem wielu przyjaciół i znajomych, których już nie ma. Wcale nie byli sławni. Nie wytrzymali ze światem, a może bardziej z samymi sobą. "Jeździec burzy" jest właśnie o tym.

"Jeździec burzy" - przedstawienie o karierze, przyjaźni, miłości, poszukiwaniu i niespełnieniu legendarnego lidera grupy The Doors.

W roli tytułowej na zmianę z Robertem Janowskim będzie występować Marcin Rychcik. Na scenie zobaczymy także: Marię Seweryn, Piotra Bukartyka, Zygmunta Staszczyka, Marka Frąckowiaka, Mieczysława Morańskiego, Krzysztofa Miklaszewskiego, Katarzynę Żak, Leszka Abrahamowicza, Piotra Furmana. Reżyseria Arkadiusz Jakubik, libretto Lou Rising, scenografia Jan Kozikowski. Premiera 22 września teatr Rampa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji