Artykuły

Kiedyś startowałam w konkursie na milusińską. Dziś tak nie robię

Unika błędów ojca. Żyje, jak chce i mówi, co chce. Kiedyś przejmowała się krytyką i tym, co myślą o niej inni. Dziś przestała. - Nie muszę się nikomu podobać - mówi AGATA DUDA-GRACZ, reżyserka, córka znanego malarza w Dzienniku Polskim.

Urszulą Wolak: Oglądając "Każdy musi kiedyś umrzeć, Porcelanko...", przypomniałam sobie słowa, które wypowiedziała Pani na temat swojego ojca: "Malował ludzi nie tak jak wyglądają, ale takimi, jakimi są". Pomyślałam, że właśnie tak potraktowała Pani Trojan i Greków. Zrzuciła Pani mitycznych bohaterów z piedestału, odarła ich z fałszywej aury, którą wpajano nam przez lata. - Charaktery bohaterów "Porcelanki..." powstawały z próby odpowiedzi na pytania z cyklu: "A co by było, gdyby...?". Co by było, gdyby herosom nie udało się zginąć bohaterską śmiercią? A co by było, gdyby się zestarzeli? Gdyby ich udziałem stała się wszechobecna dzisiaj żądza sławy? Albo pycha? Głupota, nietolerancja, zawiść, fanatyzm, homofobia, pijaństwo...?

Co by się stało, gdyby mit zaludnić współczesną odmianą człowieczeństwa? Czytając "Iliadę", dowiadujemy się, że wieczna chwała jest nagrodą, za którą warto oddać życie. Bohaterowie naszego spektaklu miast chwały pożądają popularności. I za nią są w stanie sprzedać wszystko: honor, miłość, wiarę, ojczyznę i wszystkie inne wartości, za które umierały ich mitologiczne pierwowzory.

Czy to prawda, że pisze Pani listy w imieniu bohaterów, którzy pojawiają się w Pani spektaklach i przekazuje je później aktorom, by mogli na podstawie tej wyjątkowej korespondencji budować grane przez siebie postaci?

- Tak. To jest zapis stanu wiedzy postaci o sobie samej.

Jaką formę przybiera ta korespondencja?

- Najczęściej jest to monolog wewnętrzny postaci. Czasem modlitwa, zapis najważniejszego wspomnienia albo emocjonalny opis relacji postaci z osobą dla niej najważniejszą.

Jak dokładnie powstają te listy?

- Proszę sobie wyobrazić, że w jakimś przełomowym dla siebie momencie życia spisuje pani to, co dla pani najważniejsze. To, co panią ukształtowało. Co ma na panią wpływ, czego się pani boi. Może to być rodzaj spowiedzi. Albo opowieści o matce, problemach gastrycznych, marzeniach sennych czy kłopotach z nadpotliwością dłoni. Ma pani pewność, że nikt tego nigdy nie przeczyta. Robi to pani dla siebie. W swój niepowtarzalny sposób.

Jak odnajduje Pani w sobie tak różne głosy swoich wszystkich bohaterów?

- Wiem, co jest mi potrzebne do zbudowania pełnego pejzażu - świata składającego się z pełnokrwistych, wielowymiarowych postaci.

Można z Panią w ogóle wytrzymać pod jednym dachem, kiedy jest Pani w trakcie tworzenia swoich bohaterów? Bo nie wiem, czy pozostaje Pani sobą, czy też funkcjonuje Pani wtedy na przykład jako fanatyk - Hektor, czy jako upadła Helena z "Każdy musi kiedyś umrzeć..."?

- Jest takie powiedzenie, że "Kiedy sztuka karmi się życiem, to życie staje się sztuką". Robię wszystko, co w mojej mocy, żeby w moim życiu tak się nie działo.

To niełatwe. Gdzie się Pani tego nauczyła?

- Ten, nazwijmy to, instynkt samozachowawczy wyniosłam z domu. Mój ojciec nie potrafił oddzielać spraw prywatnych od pracy. Tak jak nie potrafił, mimo że był bardzo skromnym człowiekiem, nie przejmować się krytyką, złą prasą albo choćby czyjąś pojedynczą wypowiedzią, która była dla niego krzywdząca. Był, i w dalszym ciągu jest dla mnie wielkim autorytetem, staram się jednak nie popełniać jego błędów. Podobnie jak on mam bardzo krytyczny stosunek do tego, co robię. Ale właśnie dlatego dobrze znoszę złe recenzje, ponieważ są one i tak o wiele łagodniejsze od tego, co funduję sobie sama. Nie boję się porażek. Bo nigdy nie miałam poczucia, że odniosłam sukces albo że zasługuję na jakieś specjalne wyróżnienia. Nie mam potrzeby powszechnej akceptacji i nie przyjaźnię się z tzw. wszystkimi. Jeszcze jakiś czas temu startowałam w konkursie na milusińską i bardzo zależało mi na tym, co kto powie. A teraz przestało. Może to wiek? A może ta wyświechtana wolność po prostu? Żyję, jak chcę i gadam ze sceny o tym, co uważam za ważne. I nie muszę się podobać.

A czego nauczyła Panią mama?

- Tego, że dom jest w życiu najważniejszy. I że największym cudem, jaki nam się w życiu przytrafia, jest dziecko. Choć muszę przyznać, że dopóki na świecie nie pojawił się mój synek, uważałam to za grubą przesadę. Nauczyła mnie też, że warto być damą - i to ze względu na siebie, nie na innych. I że dobrym ludziom jest lepiej w życiu niż złym: "Pozwól sobie czasem na bycie frajerem. Wbrew pozorom, to prawdziwy luksus".

Jeden z krytyków napisał o "Każdy musi kiedyś umrzeć...", że to bodaj najbardziej pesymistyczny spektakl w Pani twórczości. Zastanawiam się, jak szczęśliwa kobieta tworzy na scenie tak pesymistyczne światy?

- Jedno nie wyklucza drugiego. Świat, który noszę w głowie i który bardziej bądź mniej udolnie staram się przelać na scenę, nie wziął się z niczego. Jestem produktem swojego pokolenia i konsumentem otaczającej mnie rzeczywistości. W swoich - proszę wybaczyć wulgaryzm - wypowiedziach artystycznych nie jestem obiektywna i nie mam monopolu na rację. Jestem subiektywna. I wolna.

Przepraszam, że to powiem, ale chyba nikt normalny nie uprawia tego zawodu. Nie pracuje w teatrze.

- A co to znaczy "ktoś normalny"? Ale prawdą jest, że teatr przyciąga ludzi o specyficznych potrzebach. Wszyscy kochamy mówić o sobie.

A o czym lubi Pani mówić ostatnio na scenie, językiem teatru?

- Interesuje mnie przemijanie z punktu widzenia tych, którzy zostają. Brak - dziura po człowieku. Upadek autorytetów i idące za nim zgorszenie. Triumf głupoty (dużo o tym jest w "Każdy musi kiedyś umrzeć, Porcelanko..."): bolesna aktualność zdania, że "Kto buduje na ludzkiej głupocie, ten buduje mocno i trwale". Degradacją religii, religijności, a co za tym idzie, samej wiary: doprowadziliśmy do tego, że słowo "katolik" nabrało znaczenia pejoratywnego. Stało się synonimem nietolerancji, pieniactwa, prymitywizmu i ciemnoty. Koniec złudzeń, koniec dzieciństwa. Przemijalność i kruchość miłości. Irytujący kult "luzu", "wyluzowania", "frików" i zwykłego chamstwa. Degradacja sztuki i artysty (w dobrym znaczeniu tego słowa) na rzecz gówna i celebrytów. Pogarda młodości dla wszystkiego, co było przed nią...

Czy upadek autorytetów jest również widoczny w polskim teatrze?

- Oczywiście. I często wynika nie z winy samych autorytetów, ale z pychy tzw. młodych. Przykład pierwszy z brzegu, z własnego podwórka: jakiś czas temu jeden z niezwykle wziętych reżyserów młodego pokolenia zapytał mnie o to, kim właściwie jest ten Jarocki, po czym dodał, że coś tam słyszał, ale generalnie to chyba jakiś tetryk, więc kogo to obchodzi.

Jestem bardzo ciekawa, co mu Pani powiedziała?

- Różne rzeczy, które na pewno nie nadają się do publikacji. Ale nie chodzi tu o przepychanki słowne, tylko o signum temporis. To, że niewiedza i ignorancja nie są dziś powodem do wstydu i jakoś tak pokoleniowo uważamy, że sztuka zaczyna się od nas.

Odnoszę wrażenie, że czuje się Pani jak dinozaur.

- To prawda. I nie jest mi z tym dobrze.

Żałuję, że czytający tę rozmowę nie mogą Pani teraz usłyszeć. Jest Pani naprawdę wkurzona.

- Mam wrażenie, że pierwszy raz dochodzi do takiego konfliktu pokoleń, w którym nie ma zdrowego zjawiska buntu jednego pokolenia przeciw drugiemu na poziomie światopoglądowym czy obyczajowym. Zamiast tego mamy do czynienia z lekceważeniem osiągnięć pokolenia, które było przed nami. Z tego lekceważenia wynika niewiedza (bądź na odwrót) i bezkrytyczny kult wszystkiego, co nowe i "trendy". Najlepszym przykładem jest tu hasło reklamujące Małopolski Ogród Sztuki, na którego scenie powstało "Każdy musi kiedyś umrzeć, Porcelanko...". Brzmi ono tak: "O młodych, dla młodych, przez młodych". Niestety, ta smutna, ale za to modna maksyma pasuje do bardzo wielu dziedzin naszego życia. Pamięta pani aferę sprzed paru lat w jednym z warszawskich teatrów z hasłem "J....ć starych" w tytule? No, czy to nie jest to samo, tylko inaczej ujęte? A ja lubię "starych". I wiele się od nich nauczyłam i w dalszym ciągu uczę. I często o wiele bliżej mi do nich niż do mojego rewolucyjnego pokolenia.

Wnioskuję, że żadne kompromisy w Pani przypadku nie wchodzą w grę?

- Nie mam z czym iść na kompromis. Można pójść na kompromis z innym światopoglądem, ale nie z brakiem myślenia.

A kompromisy z aktorami? Mają miejsce, kiedy Pani z nimi pracuje?

- Aktor to najbliższy i najważniejszy człowiek w mojej pracy. To właśnie w dyskusji z nim rodzi się teatr i to on jest w tym teatrze najważniejszy. Porozumienie, jakie powstaje na próbach, nie jest sztuką kompromisów. Jest współtworzeniem. Jak latanie zespołowe. Kompromisy zaczynają się tam, gdzie to latanie się kończy.

Teatr, który Pani tworzy, nie może być pozbawiony żarliwości?

- I nie jest. Wierzę, że teatr jest tym, czym kościół być powinien. Jest miejscem, gdzie ludzie zbierają się w imię sprawy, w którą wierzą i oddają się jej bez reszty.

Mówi Pani o teatrze z wielką pasją. Czy ta pasja może spalać?

- A jak pani myśli?

Czy można postawić tezę, że gdyby nie malarstwo ojca, Pani teatr wyglądałby dziś zupełnie inaczej?

- Pewnie tak. Nikt nie miał na mnie większego wpływu niż On. Z nikim też bardziej niż z Nim nie wojowałam. Był okrutny, bezwzględny, ale i wspaniały.

Jest Pani wyjątkowym przykładem artysty, który nie odcina się od rodzinnych korzeni.

- Wszyscy jesteśmy ukorzenieni. Konstytuują nas nasze matki i nasi ojcowie, tradycja, historia, przeczytane książki... blokowisko, dzielnica, szkoła i ksiądz katecheta. Ale oczywiście najważniejszy jest dom. To ten dom (wraz z całą resztą?) wnoszę na plecach, kiedy przychodzę na próbę. Odcinając się od tego, z czego wyrosłam, odcięłabym się tak naprawdę od siebie samej.

Wiem, że odwaga jest wpisana w Pani charakter. Tchórzliwa kobieta nigdy nie zgoliłaby sobie głowy, zostawiając ostentacyjnie jeden pejs, wyrażając w ten sposób swoją fascynację kulturą żydowską. Nie bała się Pani skinheadów, którzy chodzili z Panią wtedy do szkoły?

- Myślę, że nie była to odwaga, tylko egzaltacja licealistki połączona z silną potrzebą zwrócenia na siebie uwagi. A skinheadów się nie bałam, bo byli tak samo egzaltowani jak ja i też mieli skłonność do gestów operowych. Taka zabawa w patriotów.

Wciąż nosi Pani pędzel ojca w kieszeni płaszcza?

- Już nie.

**

CV

Agata Duda-Gracz - reżyser, historyk sztuki. Urodzona w 1974 roku w Katowicach. Absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz reżyserii dramatu w PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Jej ostatni spektakl zrealizowany w Krakowie: "Każdy musi kiedyś umrzeć, Porcelanko, czyli rzecz o wojnie trojańskiej. Spektakl Agaty Dudy-Gracz inspirowany Troilusem i Kresydą Williama Szekspira" otrzymał niedawno Złotego Yoricka. To główna nagroda gdańskiego Konkursu na Najlepszą Inscenizację Dzieł Dramatycznych Williama Szekspira w sezonie artystycznym 2012/2013.

Jest córką wybinego polskiego malarza - Jerzego Dudy-Gracza (zm. w 2005 r.).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji