Artykuły

Pełne zanurzenie

"Trzeba widzom dać coś do roboty, inaczej łatwo przechodzą na tryb "siedzę przed telewizorem". Ktoś w windzie potrącił mnie dziobem. Przez otworki maski patrzę z zazdrością na kobietę w zjawiskowej zielonej sukni, która śmiejąc się, odchyla zalotnie szyję. Ona jedna ma odsłoniętą twarz i wyraźnie czuje się u siebie - pisze w nowym felietonie Joanna Derkaczew.

Wszyscy inni, ściśnięci w przemysłowym podnośniku wielkiego pofabrycznego budynku przy Paddington Station, noszą pół-maski z wielkimi ptasimi nosami i wyglądają na skonsternowanych. Trajkocąca kobieta w zielonym, sypie nikomu nieznanymi nazwiskami gwiazd i obiecujących-niespełnionych aktorów Temple Studios.

Nagle zatrzymuje windę, otwiera ciężkie drzwi. Część "masek" wychodzi. Kto nie zdążył zostanie poniesiony kilka pięter wyżej i rzucony w środek najdziwniejszego z małych miasteczek. Co teraz? Można usiąść przy fontannie i nie robić nic. Można, zaglądać do szuflad, czytać prywatne listy, śledzić, podglądać, wchodzić do szaf, w których czasem kryje się tajne przejście na zaplecze zakładu krawieckiego. Odkrywanie tajemnic mieszkańców - oto zabawa, którą zapewnia uczestnikom londyńska grupa Punchdrunk (współpraca z National Theatre) w spektaklu-instalacji "The Drowned Man: A Hollywood Fable (Topielec: Opowieść z Hollywood)".

Widowisko luźno nawiązuje do "Woyzecka" Georga Büchnera - XIX-wiecznej sztuki o żołnierzu, który stał się obiektem eksperymentów i manipulacji różnych kreatur trzęsących prowincjonalnym miasteczkiem. Zdesperowany i oszalały z zazdrości zamordował ukochaną i popełnił samobójstwo. Punchdrunk przeniósł historię w realia fikcyjnego studia filmowego z lat 60., w którym pełni nadziei i pasji młodzi ludzie także zdani są na łaskę potworów na stanowiskach.

Wyrzucona na środek miejskiego placu, zostawiam przyjaciół własnemu losowi i ruszam na poszukiwania czegoś, czego nawet nie potrafię nazwać. Krążę najpierw niepewnie między budynkami, uciekam przed zamykającym bramę Strażnikiem (ten jak wszyscy artyści - bez maski), sunę przez las, między ukrytymi za motelem przyczepami-garderobami. Spotykając od czasu do czasu grupy odtwarzających fragmenty akcji tancerzy - ustępuję im drogi, obserwując z bezpiecznego dystansu.

Po kilku kwadransach nie mam już zahamowań, grzebię w cudzych walizkach, otwieram każde drzwi, tańczę w pustym barze, oklaskuję drag queeen, podmieniam zdjęcia w portfolio, pochylam się z ciekawością nad kobietą, którą ktoś faszeruje na siłę narkotykami. Zaczynam przesadzać. Czy to przez maskę, poczucie anonimowości? Gdy na położonej na najwyższej kondygnacji pustyni wbiegam rozpędzona na wydmę, z której wystaje neon "MOTEL", z ciemności wyskakuje postać w czarnej masce i klaszcze ostrzegawczo. Czyli ktoś nas jednak pilnuje. Fakt, że niezbyt gorliwie - dlatego po każdym spektaklu znika przynajmniej kilkanaście z tysięcy starannie dobranych rekwizytów.

Na parterze odkrywam upiorny kabaret w stylu Davida Lyncha. Można tam na chwilę zdjąć maskę, wypić wino i popatrzeć, jak magik przebija asystentkę szpadami.

Patrzymy więc - ja i inni widzowie, których akademiccy entuzjaści tego typu instalacji lubią nazywać "immersantami" (zanurzaczami? wtapiaczami? bo przecież nie topielcami).

Założony przez Felixa Barreta w 2002 roku Punchdrunk (nazwa znaczy tyle, co "otumaniony") to najciekawsza z wielu grup zajmujących się "immersive art". Podstawowe założenie - przenieść gości do starannie skonstruowanego, niezwykłego świata, w który wsiąkną wszystkimi zmysłami. To nie widowisko, ale przeżycie - często bardzo intymne - gwarantujące uczestnikom aktywną, twórczą rolę.

Barretowi na ostatnim roku studiów przyśnił się spektakl, w którym publiczność miała na sobie maski i stała się niezbędnym elementem działania spektaklu, częścią jego estetyki. W 2007 roku w "Masce śmierci szkarłatnej" wg Edgara Allana Poe pozwolił, by wodzowie w karnawałowych maskach i pelerynach wędrowali ciemnym labiryntem, otwierali kolejne drzwi i czerpali detektywistyczną przyjemność ze składania opowiadania Poe'go z odnajdowanych w scenek. W "Upadku elizjum" (dla 6-12-latków) zaczął od niewinnego oprowadzenia po wystawie dotyczącej zaginionego okrętu. Skończył oddzielając rodziców od dzieci, sprowadzając statek kosmiczny (współautorem był scenarzysta "Doctor Who" Steven Moffat) i anioły, czyniąc małych widzów odpowiedzialnych za ocalenie ludzkości przed szaleńcem.

- Trzeba widzom dać coś do roboty, inaczej łatwo przechodzą na tryb "siedzę przed telewizorem" - tłumaczy reżyser.

Berret nie odkrywał Ameryki. Pragnienie, by sztuka była doświadczenie wszechogarniającym, totalnym, otumaniającym wyrażał wielokrotnie Wagner, moderniści, Antonin Artaud. Granicę między biernym widzem a twórcą próbowali zatrzeć najważniejsi artyści drugiej połowy XX wieku - od autorów happeningów, przez Jerzego Grotowskiego, Petera Brooka. W Wielkiej Brytanii jednak przez długie dekady rządził teatr, w którym granica scena-widownia była świętością.

Dlaczego grupy jak Punchdrunk czy podobne (Secret Cenema, Artangel, Lundhal & Seitl, Coney) pojawiły się w Londynie nie powinno nikogo dziwić. Zdumienie może budzić tylko fakt, że powstały tak późno. Londyńska publiczność wytrzymała i tak zaskakująco długo tłocząc się w ciasnych piwnicach stand-up comedy i przepłacając za oglądanie Hollywoodzkich gwiazd na West Endzie. Londyńczycy z entuzjazmem powitali szansę, by wyrwać się z siedzeń i zamiast podziwiać innych - samym włączyć się do akcji. Ci którzy najchętniej oglądali sztuki które już znali z aktorami, których już widzieli polubili sytuację, gdy nic nie jest gwarantowane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji